Już sześć opinii poprzednich tomów serii „Ani z Zielonego Wzgórza” autorstwa Lucy Maud Montgomery w nowym wydaniu, a co ważniejsze w nowym tłumaczeniu nakładem Wydawnictwo Marginesy znajduje się na moim blogu czytelniczym; „Wymarzony dom Anne” „Anne z zielonych szczytów”, „ Anne z Avonlea” „Anne z Redmondu”, „Anne z szumiących wierzb”, „Anne ze Złotych Iskier” . Po wydaniu najnowszej części, która debiutowała w dniu 4 września br. „Dolina Tęczy” nie mogłam się powstrzymać przed sprawdzeniem, jak i tym razem poradziła sobie tłumaczka Pani Anna Bańkowska z unowocześnionym tłumaczeniem, które ma przybliżyć tę serię współczesnej młodzieży.
Fabuła opiera się na przyjaźni czwórki najstarszych dzieci Blythe’ów (Jem, Walter, Nan i Di) z dziećmi owdowiałego przedwcześnie nowego pastora, tj. Jerry’ego, Carla, Uny i Faith. Dzieci uważanych przez pozostałych mieszkańców wioski za dzikie i psotne. Dzieci wychowywanych przez ojca, który dał im dużo swobody, celem wypełniania swoich pasterskich obowiązków. Do zgrai pomysłowych dzieciaków dołącza osierocona Mary Vance, która uciekła spod jarzma wykorzystującej ją bez granic chlebodawczyni. Dzieci spędzają ze sobą czas głównie w miejscu zwanym Doliną Tęczy, która staje się ich oazą.
Książka jest poświęcona „Pamięci Goldwina Lappa, Roberta Brookesa i Morleya Shiera, którzy złożyli najwyższą ofiarę, aby szczęśliwe doliny ich ojczyzny mogły być święte przed spustoszeniem najeźdźcy” i odnosi się to do I wojny światowej, która jest głównym tematem następnej książki z serii.
W siódmym tomie fabuła krąży wokół rodziny Anne i Gilberta Blythe’ów, którzy są już razem od 15 lat. Łącznie mają sześcioro dzieci: Jem, Waltera, Nan, Di, Shirley i Rillę. Choć tylko czwórki z nich, najstarszych czytelnik śledzi przygody w powieści „Dolina Tęczy”. Powieść obfituje w dziecięce przygody, w których jest też miejsce na refleksję odnośnie powszechnego wówczas sieroctwa. Lucy Maud Montgomery podnosi również kwestię wdowieństwa pastora Mereditha, który mając świadomość potrzeby ręki kobiecej nad wychowaniem jego dzieci stara się o rękę Rosemary mieszkającej ze swą siostrą Ellen, do której również były znajomy Norman „smoli cholewki”.
To idylliczna powieść, jak praktycznie wszystkie części po pierwszej z całego cyklu. Jak pewnie się domyślacie zakończenie może być tylko pozytywne😁. Lucy Maud Montgomery zadbała, by jej cykl były pisane „ku pokrzepieniu serc”. Nawet jeśli obejmowały trudne tematy to zakończenie historii dobrze, gdyby było szczęśliwe. To też cecha charakterystyczna powieści pisanych ponad sto lat temu z rozbudowanym wątkiem społecznym.
I tym razem tłumaczenie odbiega znacznie od tego, które znałam wcześniej. Język jest bardziej nowoczesny, powszechny. Możliwe, że młodsi czytelnicy odbiorą go w sposób bardziej, niż jak optymistyczny. Niestety dotychczasowe doświadczenie kładzie się cieniem na odbiór tego tomu. Czytając byłam zdziwiona prostotą języka w wielu miejscach. Nie zmienia to faktu, że przeczytanie tego siódmego tomu uważam za wartościowe. Dobrze przypomnieć sobie fabułę, której szczegóły już zapomniałam. Idealnie jest przeczytać powieść po nowemu. Przetłumaczoną prościej, bardziej powszechnym językiem. To zdecydowanie zmienia perspektywę.
Moja ocena: 7/10
We współpracy recenzenckiej z Wydawnictwem Marginesy.
Wydawnictwo Zwierciadło wydało przepiękną książkę pt. „Dusze niczyje” autorstwa Paweł J. Sochacki Okładka się mieni zaś brzegi książki są barwione. Mieć takie małe dzieło sztuki w ręku to prawdziwy rarytas😉. Ta premiera z końca sierpnia br. jest powieścią historyczną, której kanwą stał się hitlerowski zamysł o eugenice polegającej na wyeliminowaniu jednostek słabych, niepełnosprawnych, nieprzystosowanych do życia w idealnie funkcjonującej Rzeszy Niemieckiej bez dziwolągów, bez przedstawicieli innej rasy, wśród pięknych, wysokich, niebieskookich przedstawicieli rasy aryjskiej. Wtedy rozpoczęła się akcja E lub Eu jak podawane jest w innych źródłach, jedno z najbardziej bandyckich i pozbawionych ludzkich odczuć niemieckich działań eksterminacyjnych skierowanych przeciwko swojej rasie i przeciwko obywatelom. niemieckim. Dziś mówi się o tych działaniach jako o akcji T4 od siedziby jej pierwszych kierowników w willi przy berlińskiej Tiergartenstrasse 4 w dzielnicy Mitte..
Czytelnik wprowadzony zostaje w historyczny wątek funkcjonowania ostatniego roku szpitala dla obłąkanych w Obrawalde w lecie 1944 roku, gdy do placówki zaczynają trafiać kolejne, liczne transporty z innych szpitali psychiatrycznych umiejscowionych w Rzeszy niemieckiej. W jednym z takich transportów przybywa Erna i Astrid. Młode kobiety przyzwyczajone do bardzo dobrych warunków opieki medycznej. Cierpiąca „(…) na bezsenność, nerwicę, stany lękowe, bóle głowy, a nawet depresję” Erna dość szybko odkrywa, że miejsce, w którym się znalazła nie ma nic wspólnego z placówką medyczną. Personel nie jest medyczny. Zaczyna odczuwać brak leków psychotropowych. Na szczęście do nowych warunków pomaga jej przystosować się Ruth, doświadczona pensjonariuszka, która mordując męża pozbawiła życia również swe dwie córki. „Erna doskonale zdawała sobie sprawę, że głodzenie, znęcanie się i trucie chorych nie jest żadną terapią.” Erna rozpoczyna walkę o swe życie. Walkę nierówną.
Z części „Od autora” dowiedziałam się, że w publikacji przedstawiono postaci historyczne. Wsławiony złą sławą ósmy dyrektor w latach 1941-1944 szpitala dla obłąkanych w Obrawalde noszący nazwę 4. Posensche Provinzial-Irrenanstalt Obrawalde bei Meseritz (4 Poznański Prowincjonalny Zakład dla Obłąkanych w Obrzycach koło Międzyrzecza). Idyllicznej placówki medycznej wśród drzew na co również zwrócił uwagę Autor w swej powieści. Walter Grabowski jest jedną z głównych postaci. Podobnie jak doktor Hildegarde Wernicke i lekarz naczelny szpitala Theophil Mootz, którzy byli pomocnikami dyrektora i świadomie realizowali jego chorą politykę zakładową. Nawet grabarz Schwarzer, został wspomniany z nazwiska przez Autora. Wyjaśnienia powojenne wskazały, że w Obrawalde zabito ponad 10 tysięcy ofiar. Nie tylko Niemców. Niektórzy ponieśli karę, jak sądzona lekarka Hilde Wernicke, czy jeszcze w maju 1945 roku skazani na karę śmierci przez przez doraźny sąd Hermann Gulke naczelny pielęgniarz i naczelna pielęgniarka Amanda Ratajczak.. „Sowieci, znaleźli mnóstwo dowodów na to, że prowadzono tam systematyczne mordowanie ludzi. Fiolki po środkach farmaceutycznych, rzeczy po zamordowanych, a przede wszystkim około tysiąca wychudzonych dzieci. W kostnicy odkryto też kilkaset niepochowanych zwłok” (cyt. za gazetalubuska). Niestety jak podają cytowane powyżej źródła „Pochodzący ze Szczecina nazistowski zbrodniarz Walter Grabowski zniknął i uniknął kary. Sąd wydał nakaz aresztowania go w 1961 roku, anulowano go w 1991 r., opierając się na przypuszczeniach, że Grabowski nie żyje”.
„Dusze niczyje” Pawła J. Sochackiego to kolejna powieść historyczna, która udowadnia, że rzeczywistość kreśli najbardziej nieprawdopodobne i krwawe historie. To publikacja, która usuwa odruchy człowieczeństwa w obliczu faszystowskiej ideologii trawiącej mózgi jak nowotwór. To okrucieństwo zostało bardzo dobrze odzwierciedlone w tej książce. Jej konstrukcja jest bardzo przejrzysta. Składa się z sześciu części zawierających łącznie sześćdziesiąt zatytułowanych rozdziałów. Opowieści pacjentów przeplatają się z ich historią z czasów przed zamknięciem w Obrawalde/ Obrzycach, w którym notabene do chwili obecnej funkcjonuje szpital psychiatryczny. Dzięki temu czytelnik jest w stanie sobie wyobrazić ich wcześniejsze życie, całkiem normalne mimo choroby psychiatrycznej.
Przeczytałam wiele smutnych historii z ostatnich chwil życia pacjentów na kartach powieści. Choć żadna historia pacjenta mną nie wstrząsnęła w taki sposób, by została ze mną na długo, na zawsze, jak to często bywa. W historii matki szukającej synka zabrakło mi konsekwencji. Jej próby odnalezienia dziecka traktowałam jak chwilowe zrywy. Wykonując efektywnie pracę z Erną postać wydawała mi się jakby niedokończona, nieprzemyślana do końca. Nie przekonała mnie jej historia. Tak samo ze zdziwieniem obserwowałam Ernę, która dość szybko przystosowała się do warunków stworzonych przez siostrę Annę Marię. Nieleczona lekami psychotropowymi radziła sobie nad wyraz dobrze. Obawiam się, że cel Autora polegający na odzwierciedleniu wiernie prawdziwej historii w wersji fabularyzowanej tak bardzo przysłonił kreowanie postaci, że ich opowieść wydaje mi się niewykończona, niekompletna. Możliwe, że umknęły mi istotne treści stąd taka opinia. Możliwe, że do tego stanu rzeczy przyczynił się monotonny i mozolny styl narracji. Mimo, że Autor podjął bardzo ważny temat i niechlubny w historii Rzeszy to nie wzbudził we mnie zbytnich emocji. Moim zdaniem w książce dominuje przedstawiana w podobny sposób groza ludzkiego cierpienia i bestialstwa, z którą zetknęli się niewinni cierpiący. Brakowało mi rozwinięcia perspektywy pacjentów, ich życia przed, próby walki w trakcie czy rozwoju choroby w sytuacji braku wymaganych leków. Nie będąc psychiatrą zakładam, że nieleczone choroby psychiczne narastają, gdy pacjent nie może kontynuować leczenia. Tego mi właśnie zabrakło w postaciach pacjentów wykreowanych w historii. Moim subiektywnym zdaniem konstrukcja książki i sposób przedstawienia treści pozwalał na skrócenie objętości stron minimum o jedną czwartą. Nie rozumiałam celu powielania opisów podobnych do siebie aktów okrucieństwa i przykładów fascynacji osobą dyrektora (w odniesieniu do Anny Marii) w nieskończoność. Motyw przełożonej Erny znudził mnie już w połowie. Rozwinięty rys psychiczny i socjologiczny konkretnych postaci byłby bardziej przeze mnie pożądany i dla mnie interesujący.
Zachęcam Was jednak z pełną świadomością do przeczytania książki ze względu na jej wartość historyczną, w której obnażone zostały dawno zapomniane i niepowielane niestety fakty o ludzkiej zagładzie, która dała początek idei holokaustu. Przeczytajcie! I dajcie znać jaka jest Wasza opinia.
Moja ocena: 5/10
Za możliwość przeczytania książki bardzo dziękuję WYDAWNICTWU ZWIERCIADŁO.
O książce „Podhale. Wszystko na sprzedaż” Aleksandra Gurgula wydanej przez Wydawnictwo Czarne w roku 2022 przeczytałam w ostatnim tomie serii „Kryminału pod psem” pt. „Zakończeniem jest Zakopane” autorstwa Marta Matyszczak. Reportaż odsłaniający patologię dystrybucji dobrodziejstwa Podhala jego klientom, a w szczególności Zakopanego Autorka przywołuje w Posłowiu i na spotkaniach autorskich promujących książkę. Z chęcią więc pożyczyłam tom od mej sąsiadki i zabrałam się do szukania u źródła przykładów tego, co i w jaki sposób można sprzedać, o ile znajdzie się kupiec.
Książka składa się z sześciu części, które dotykają różnych tematów. Każda część zawiera kilka zatytułowanych rozdziałów. Najbardziej dramatyczny jest ostatni rozdział o tytule „Wartość rzeźna”, która stanowi o morderczej pracy koni w ciągnieniu tramwajów konnych na Morskie Oko. Choć nie ukrywam, że mocny początek również mną wstrząsnął. W rozdziale „Brama dla kardynała” Gurgul opowiada historię bezsensownej śmierci niespełna sześćdziesięcioletniej Jadwigi, która straciła życie wraz z siedmioletnim wnukiem Frankiem, gdy w 2018 roku zawaliła się wskutek silnego wiatru brama wjazdowa na teren kompleksu Bania w Bukowinie Tatrzańskiej. Brama postawiona w wyniku samowolki budowlanej. Brama, za którą nikt nie wziął odpowiedzialności i nikt nie pamiętał, kto zlecił i kiedy jej wykonanie. Brama, której wywrotkę nie zarejestrowała żadna z licznych kamer okalających ośrodek. Brama śmierci….
Autor zbierając materiały do niniejszej publikacji zajął się pewnymi interesującymi go tematami. W pierwszej części pt. „Pobłogosławiona samowola” przenalizował przypadki samowoli budowlanej, która niejednokrotnie kogoś kosztowała życie, jak brama wjazdowa do kurortu Bania czy dach z samowolnie powstałego budynku mieszczącego szkółkę, serwis narciarski, który kosztował życie matki i dwóch nastoletnich córek. Zadziwiła mnie mocno historia kapliczki na Gubałówkę, którą zainteresował się sam Profesor Kochanowski gromadzący przykłady ówczesnych samowoli budowlanych. Kapliczki, o której każdy wie, a żadna władza podhalańska się nią skutecznie nie zajęła. Możliwe, że kiedyś i ta kapliczka przypieczętuje życie niewinnych osób i podobnie jak w pierwszym rozdziale „Brama dla kardynała” nikt za nią nie weźmie odpowiedzialności. Autor zbierał dowody i katalogował fakty bardzo pieczołowicie, nawet pozwolił sobie w wielu miejscach na przytoczenie sytuacji, z którymi musiał się mierzyć, co dodatkowo wzmocniło – przynajmniej w moim przypadku, jego osobisty przekaz.
„– Chyba się facet wnerwił, za wolno jadę. – Nikt normalny nie jedzie tak powoli, żeby czytać wszystkie reklamy. Na liczniku pięćdziesiąt pięć kilometrów na godzinę. Nikt nie wie dokładnie, ile billboardów stoi przy zakopiance, bo ich inwentaryzacji się nie wymaga…” – „Podhale. Wszystko na sprzedaż” Aleksander Gurgul.
Temat nieegzekwowania prawa budowlanego czy kumoterstwo w tym zakresie, również silny nepotyzm Gurdul odkrywa w części „Zakopiańska patodeweloperka” gdzie przytacza przykłady pożarów zabytkowych pustostanów, które prawie nigdy nie zostały uznane za podpalenia, a prawie zawsze były na rękę aktualnym właścicielom, tj. deweloperom zamierzającym postawić kolejne aparthotele, czy pensjonaty. Przywołuje kolejnych włodarzy miast podhalańskich oraz nazwiska biznesmenów siedzących w tej branży. Warto sobie poczytać o ich poczynaniach. To osoby bez kręgosłupa moralnego potrafiące przykładowo pozwać właścicieli parceli na których swego czasu Gazownia pociągnęła instalację i żądać usunięcia rur we własnym zakresie. Choć przyznaję, że Aleksander Gurgul nie ocenia, nie stygmatyzuje swoich bohaterów. Stara się obiektywnie przedstawić racje po obu stronach. Chociaż po sposobie i treści formułowanych pytań w wielu miejscach można się domyślić jaki stosunek ma reportażysta do niektórych sytuacji. Długo już nie byłam w Zakopanem. Praktycznie zapomniałam jak trudno się tam dostać jedyną drogą, która w szczytach jest nieprzejezdna. O niej i o billboardach po obu jej stronach poczytałam w „Billboardzianka”.
Aleksander Gurgul zajmuje się również góralską, podhalańską mentalnością. Kwestionuje wszechobecną przemoc, podaje egzemplifikacje jej stosowania, przytacza przykłady radzenia sobie z nią. Naznaczona katolicką wiarą rośnie w siłę, by wybuchać od czasu do czasu. „Zaklepać na górce” jest o przemocy. Na uwagę czytelnika zasługuje rewelacyjny rozdział „Ziobroland” i „Radny boi się Gendera” ukazujący z jednej strony brak kompetencji u lokalnych polityków, choć nie tylko, z drugiej silne zakłamanie czy niekompetencję. Aż dziw, że ludzie sami wybierają takich działaczy sceny politycznej na rządzących.
„Przyzwolenie na przemoc góralskie rody dziedziczą z pokolenia na pokolenie. W ruch idą pięści i niebezpieczne przedmioty, domowego użytku: nóż, kij, młotek, tuczek do mięsa, chochelka, nawet siekiera czy łańcuchy (do krępowania).” – „Podhale. Wszystko na sprzedaż” Aleksander Gurgul.
Ostatnie dwa rozdziały dotyczą kwestii silnie społecznie naglących. W części „Czarny śnieg” Gurgul zajmuje się niskimi wskaźnikami w pomiarach powietrza i brakiem zasadności pobierania taksy klimatycznej, w „Wartość rzeźna” zwraca uwagę czytelnika na jego negatywny wpływ na zwierzęta. Rozlicza miejscowych działaczy z braku efektywnych działań. Kwestionuje wydawane opinie przez miejscowych weterynarzy na przykład w sprawach koni, które padły przy wykonywaniu pracy w transporcie na Morskie Oko czy sposób traktowania psów.
Książka „Podhale. Wszystko na sprzedaż” Aleksandra Gurgula jest bardzo dobrze napisanym reportażem obrazowo ukazującym ważne kwestie, które są związane z funkcjonowaniem zimowej stolicy Polski. W wielu miejscach Autor zachwycił mnie historią, do której się odnosił. Opowieść o tym jak miejscowi górale stali się właścicielami części Tatr Zachodnich (strony 155-156) zaciekawiła mnie niezmiernie. Czytałam z zapartym tchem. Podobnie jak historia o miejscowym, który zrobił pośmiertne zdjęcia dwóm młodym kobietom rażonym prądem ze strony 194 i sprzedał me jednej z matek, „(…) gdy ta przyjechała po zwłoki córki. Żeby nie było – historię opowiedzieli mi (autorowi) bliski jednej z ofiar.” Górale z Podhala zaczynają mi się jawić jako istoty, dla których najważniejszy jest dochodów, zysk i te dudki, o których głośno się mówi w telewizji, gdy zima nie dopisuje. Coraz mniej pasjonatów. Coraz mniej bohemy. Za to wszędzie chińszczyzna i menu dla przyjezdnych z cenami znacznie wyższymi niż menu dla miejscowych w góralskich knajpach. Co jest więc prawdziwe, a co fałszywe? Trudno stwierdzić, jeśli wszystko jest na sprzedaż, a lokalni politycy nie dbają o egzekwowanie prawa.
„Konie z Morskiego Oka same nie staną w swej obronie!” – apelują obrońcy praw zwierząt. Najlepszy sposób, aby im pomóc? „Nie jedź wozami! Spacer do Morskiego Oka zajmuje 2 godz. i 20 minut. Trasa jest szeroka i gładka, więc można się na nią wybrać w góry nawet z dzieckiem w wózku” – pisze w raporcie Anna Plaszczyk z Fundacji Viva!” – „Podhale. Wszystko na sprzedaż” Aleksander Gurgul.
I niech to przesłanie pozostanie z Wami, jak ze mną, na długo. Udanej lektury! Sięgnijcie do tego wyśmienitego reportażu o zimowej krainie jakiej nie znacie.
Cykl: JEJ KRÓLEWSKA MOŚĆ PROWADZI ŚLEDZTWO (tom 3)
Liczba stron: 352
Data premiery: 28.08.2024
Data premiery światowej: 10.11.2022
„Morderstwo po królewsku” to ostatni tom serii „Jej Królewska Mość prowadzi śledztwo” wydany pod koniec sierpnia br. przez Wydawnictwo Kobiece. Pomysł zagadek kryminalnych osadzonych w rodzinie królewskiej tak mnie zaintrygował, że nie wiem, kiedy, a przeczytałam z rzędu praktycznie trzy następujące po sobie tomy. Poprzednie opinie dotyczą książek: „Tajemnica morderstwa w Windsorze” oraz „Zbrodnia w Pałacu Buckingham”. Książka premierę światową miała prawie dwa lata temu, ale ja o całej serii dowiedziałam się dopiero niedawno. Nic się jednak nie stało, gdyż znalazłam czas, by w ramach prywatnych planów czytelniczych nadrobić cykl autorstwa Sophie Bennett.
Tym razem monarchini zajmuje się z ukrycia zagadką kryminalną podczas bożonarodzeniowego pobytu w posiadłości w Sandringham. I tym razem też śmierć nie spotyka personel rodziny królewskiej a Sir Edwarda St. Cyra, którego odcięta dłoń o poranku została znaleziona na plaży w Snettisham. Zmarły był znany rodzinie królewskiej, gdyż będąc dwa lata starszy od księcia Karola często bywał gościem Windsorów. Elżbieta II wsparta niezawodną asystentką głównego sekretarza Królowej Rozie Oshodi byłej kapitan Królewskiej Artylerii Konnej, studiuje dogłębnie relacje łączące zmarłego z jego bliższą i dalszą rodziną. Sytuację komplikuje fakt, że Ned St. Cyr był znanym kobieciarzem i zamierzał stać się po raz czwarty mężem, tym razem trzydziestoletniej Astrid, młodszą od najstarszej córki Neda.
Zdecydowanie bardziej podobała mi się ta część od drugiego tomu😏. Zastanawiając się nad tym, co zaważyło na wyższej ocenie stwierdzam, że przede wszystkim większy udział głównej bohaterki w całym śledztwie. Tym razem to Królowa – podobnie jak w pierwszym tomie – starała się znaleźć motywy, rozpytywała okolicznych mieszkańców, delikatnie nakierowywała policję na kolejne kroki, które powinni podjąć. Sam zaś komendant policji Norfolk – Nigel Bloomfield podążał jej tokiem myślenia, choć przyznaję raz szybciej raz wolniej. Od początku cyklu drażniły mnie sformułowania do rodziców używane przez Sophię Bennett tj. mamusia i tatuś. Tak zwracają się do swoich rodzicieli wszyscy arystokraci, również rodzina królewska. Zastanawiało mnie to, jak w tak infantylny sposób można mówić np. o Królowej Matce. Ostatnio przeczytałam jednak, że to jest wymóg w brytyjskiej arystokracji. I to kolejna ciekawostka, która mnie zaskoczyła i z którą się z Wami dzielę.
„Przez ten czas królowa przyjmowała wizyty prezydentów i polityków. Witała ambasadorów przypinała ordery do wypiętych piersi, organizowała imprezy fundacji dobroczynnych…” – „Morderstwo po królewsku” S.J. Bennett.
I te wszystkie obowiązki na tyle nudziły monarchinię, że szukała dodatkowych intelektualnych rozrywek, choćby w postaci prywatnie prowadzonego śledztwa osadzonego w światku brytyjskiej arystokracji. Gdzie majątek dziedziczony jest przez najstarszego potomka męskiego, co powoduje, że córki pozostają bez rodzimych tytułów i rodzimych posiadłości, które przechodzą przykładowo na najstarszego kuzyna. Gdzie Królową fascynują polowania, hodowanie gołębi królewskich czy jazda konna, której Elżbieta II oddawała się bez reszty, o ile jej zdrowie na to pozwalało. Gdzie „(…) Arystokrata mógł mieć tyle dzieci, ile sobie zamarzył, zarówno w ramach małżeństw, jak i poza nim, adoptowanych lub pozostających z nim w innym stosunku, jednak wyłącznie dziecko biologiczne poczęte przez poślubioną sobie parę miało prawo dziedziczenia po nim tytułu. Takie było prawo.” Gdzie chcąc nie chcąc Royalsi muszą ufać swym bliskim współpracownikom, jak „mierzącej ponad sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu czarnoskórej kobiety w tweedowym stroju”.
„(…) U podstaw pierwszej zbrodni legła obsesja na punkcie genetyki. Ale już do kolejnej popchnęła miłość. Trzecia była owocem lekkomyślności.” – „Morderstwo po królewsku” S.J. Bennett.
Mam nadzieję, że ciekawi Was jak z jednej odciętej dłoni Sir Edwarda St. Cyra w trzydziestu pięciu rozdziałach powieści zamkniętych w trzech częściach Bennett stworzyła powieść z gatunku cosy crime, w której finalnie życie straciły trzy osoby. I mam nadzieję, że intryguje Was jaką rolę w rozwiązaniu zagadki miała Elżbieta II.
Mnie ciekawi bardzo o czym jest czwarta powieść z serii, której przedsmak Wydawca zamieścił na końcu; „Śmierć w diamentach”, która rozpoczyna się w Paryżu w roku 1957, a która światową premierę miała 1 lutego 2024, a debiutować będzie na polskim rynku w listopadzie br. Czas szybko leci więc cierpliwie czekam😁.
Moja ocena: 7/10
Książkę wydało Wydawnictwo Kobiece, a ja z nią zapoznałam się dzięki Legimi.
„(…) jestem zwyczajnym synem zwyczajnego człowieka. To bardzo oczywisty fakt.” – „Porzucenie kota. Wspomnienie o ojcu” Haruki Murakami.
Okazuje się jednak, że zwyczajny syn swego zwyczajnego ojca potrafi podzielić się ze swymi czytelnikami jego historią. Według mnie jednak opowieścią trochę o niezwyczajnym człowieku. Ojcu, będącym synem opata świątyni buddyzmu Czystej Ziemi w Kioto mającego sześciu synów i ani jednej córki. Ojcu uczącym się na buddyjskiego mnicha, który ze względu na niedopełnienie formalności został powołany do służby wojskowej najpierw w wojnie japońsko – chińskiej, później w II Wojnie Światowej. I to wydarzenia wojenne zasadniczo zaważyły na jego późniejszym życiu. Ojcu, który po wojnie studiował literaturę na Cesarskim Uniwersytecie w Kioto i który „(…) pasjonował się pisaniem haiku i nie porzucił pisania, nawet kiedy został nauczycielem”. Ojcu, z którym autor nie utrzymywał relacji aż do schyłku jego życia w wieku dziewięćdziesięciu lat.
„(…) Nadeszły ostatnie dni jego życia, zostało już niewiele czasu, przeprowadziliśmy więc nieporadną rozmowę i jakby się pogodziliśmy. Mimo różnic w myśleniu i widzeniu świata niewątpliwie czułem, że coś mnie z nim łączy…” – „Porzucenie kota. Wspomnienie o ojcu” Haruki Murakami.
Jak w „Posłowiu. Ułamku historii” Haruki Murakami przyznał przypomniana sobie historia o próbie porzucenia nad morzem pręgowanej kotki stała się początkiem snucia historii o własnym ojcu. O którym zresztą chciał już napisać wiele lat wcześniej. Przy czym autor zaznacza: „Moim celem nie było jednak napisanie tak zwanego „przesłania”. Chciałem przedstawić tę opowieść starając się nic w niej nie zmieniać jako jedna z bezimiennych opowieści z pewnego zakątka historii.”
To bardzo osobista proza Murakamiego, w którym autor powstrzymał się od oceny zarówno swego, jak i ojca zachowania. Do końca Murakami nie napisał wprost, co w głównej mierze zawarzyło na tym, że tak dwa wykształcone literacko umysły rozminęły się w swym życiu będąc dla siebie przez wiele lat obcymi. Różnice nie wybrzmiewają z tej publikacji. Za to w bardzo refleksyjny sposób zabrał mnie Haruki Murakami w wydarzenia, które łączyły go z jego ojcem. Wspominana historia z porzuconym kotem, która znajduje się na początku, czy chociażby wspólne chodzenie do kina na amerykańskie filmy lub przytoczona historia na końcu o białym kotu, który nie potrafił zejść z sosny.
„Zawsze mieliśmy koty i zawsze żyliśmy z nimi w zgodzie. Były dla mnie wspaniałymi przyjaciółmi. Ponieważ nie miałem rodzeństwa, książki i koty stały się moimi wiernymi towarzyszami…” – „Porzucenie kota. Wspomnienie o ojcu” Haruki Murakami.
Dywagacje na temat życia jego ojca stały się niejako autobiografią samego Murakamiego. Wspominki o ojcu często bowiem łączą się z wydarzeniami z życia samego autora. I choć nie jest to powieść z gatunku literatury pięknej wniosła w moje życie refleksję o tym jak dziwne są koleje losu. Jak często coś co się nam przydarza w dzieciństwie zostaje na długo zapamiętane. Jak wspomnienia nam się zacierają a fakty mylą. Jak losy wojny negatywnie wpływają na życie żołnierzy, gdyż sztuka przetrwania narusza ustalony porządek świata, gdzie nie ma miejsca na egzekucję jeńców bagnetami, czy kanibalizm, a także bezsensowną śmierć tylko dlatego, że rządzący opowiedzieli się po złej stronie.
Publikację cenię za liczne ciekawostki, w które obfituje. To kolejny dowód, że książki uczą😊. Ze zdziwieniem odkryłam, że świątynie buddyjskie z natury przekazywane są z ojca na syna. Parafianie umierającego opata liczą, że schedę po nim zajmie jego najstarszy syn. Tak też się stało w przypadku wujka Murakamiego, mimo tego, że miał już swoje unormowane zawodowe życie jako pracownik urzędu skarbowego. Podobała mi się też historia o dwóch japońskich skoczkach o tyczce z Olimpiady z Berlina w 1936 roku; Shuhei Nishidy i Sueo Oe, którzy zremisowali, „(…) ale nie chcieli konkurować ze sobą, więc japońska reprezentacja zdecydowała, że srebrny medal dostanie Nishida, gdyż oddał w konkursie mniej skoków. Po powrocie do kraju zawodnicy poprosili jubilera o przecięcie medali i stworzenie dwóch srebrno – brązowych”. Tak chyba potrafią zachować się tylko Azjaci.
Książka pisana jest z perspektywy narratora pierwszoosobowego. To Murakami snuje opowieść o własnym ojcu i swoim dziedzictwie. Bardzo podobały mi się rysunki, które zdobią strony, szczególnie kota w pudełku, czy kota na stercie książek. Jak Murakami wspomniał w części „Posłowie. Ułamek historii” bardzo przypadł mu „(…) do gustu styl tajwańskiej ilustratorki Yan Gao, więc postanowiłem zdać się na nią w tej kwestii. Wyczuwam w jej rysunkach coś, co wzbudza we mnie przedziwną tęsknotę.” Zresztą same „Posłowie. Ułamek historii” jest bardzo kształcące podobnie jak przypisy, które pochodzą od tłumaczki i które wiele wyjaśniają.
Bardzo ciekawa miniaturka literacka o innym życiu na końcu świata zaczynająca się ponad sto lat temu. Niezwykle inspirująca i bardzo osobista. Idealna do popołudniowej herbaty.
Moja ocena: 7/10
Książki Murakamiego wydaje Wydawnictwo Muza, a ja z tą publikacją zaznajomiłam się dzięki Legimi.
Wydawnictwo Relacja wydało ostatnio bardzo interesujące pozycje, do których sięgnęłam sama w ramach moich prywatnych planów czytelniczych. Wspomnę o twórczości Toshikazu Kawaguchi („Zanim wystygnie kawa”, „Zanim wystygnie kawa. Opowieści z kawiarni”, „Zanim wyblakną wspomnienia”) oraz o powieści autorstwa Sanaki Hiiragi pt. „Fotograf utraconych wspomnień”. Wszystkie te cztery publikacje bardzo mi się podobały👍. Gdy przeczytałam na portalu LC recenzję do książki „Wyspa bijących serc” Laury Imai Messiny postanowiłam również z nią się zapoznać w księgarni Legimi. Interesowało mnie czy absolwentka wydziału literatury na Uniwersytecie Rzymskim „La Sapienza”, Włoszka z pochodzenia, która w wieku dwudziestu trzech lat przeprowadziła się do Tokio, będzie w stanie oddać tę specyfikę w relacjach międzyludzkich, która kształtuje świat azjatycki. I z tej ciekawości właśnie pojawił się pomysł zapoznania się z lutową premierą wydawnictwa pt. „Wyspa bijących serc”.
„– Koniec ma gdzieś to, jak wszystko się zaczęło (…) Jedyne, co może coś zmienić, to wiara: jeśli wierzysz w szczęście na tyle, by wyobrazić sobie, że jest prawdziwe, to ono prędzej czy później cię odnajdzie.” – „Wyspa bijących serc” Laura Imai Messina.
Czterdziestoletni Shūichi odkrywa, że jego matka przez lata dbała o to, by żadne złe i trudne wspomnienie z dzieciństwa nie zakorzeniło się na stałe w pamięci jej syna. Mimo licznych blizn wywoływanych przez dziecięce tragedie, jego matka stale im zaprzeczała. Skończony wypadkiem zjazd na rowerze, czy zgubiony ulubiony miś, a nawet śmierć domowego kota, którego ciało widział Shūichi, było kładzione na karb jego wybujałej wyobraźni. Sytuacja się komplikuje, gdy Shūichi dostrzega w domu tajemniczego chłopca, który pojawia się znikąd i przemieszcza się po domu jego zmarłej matki. Zaczyna się zastanawiać nad tym, co jest prawdziwe, a co nie. Skąd się biorą wspomnienia i dlaczego jego matce zależało, by wyeliminować z jego pamięci te bolesne.
Znacie taką jednostkę chorobową jak zespół złamanego serca? Ten stan u siebie diagnozuje główny bohater, Shūichi, który stracił syna w wyniku wypadku na basenie, wskutek czego rozstał się z żoną. Shūichi próbuje nadal żyć. I o tej jego podróży z otępienia, ze stanu, w którym zapominał i chciał zapomnieć jest ta wspaniała książka👍.
Bardzo obawiałam się publikacji autorstwa Laury Imai Messina. Nie ukrywam, że zadziałało u mnie stereotypowe myślenie. Założyłam, że Włoszka z urodzenia i pochodzenia, nawet jeśli zamieszkała w Tokio, nie będzie w stanie oddać tej specyfiki świata azjatyckiego, z jego uległością, niespiesznością, szacunkiem do tego, co go otacza. Nic bardziej mylnego. Messina z myślą przewodnią powieści poradziła sobie wyśmienicie. Jej obcojęzyczność przyczyniła się nawet do tego, że publikacja wzbogacona została o treści, których nie spotkałam do tej pory w przeczytanych azjatyckich prozach. Urzekł mnie wątek ideogramów, które pod płaszczykiem uczenia Kenty autorka przemyca w treści. Dowiedziałam się między innymi, że niektóre japońskie znaki składają się jakby z innych. To przyczynia się do szukania ukrytych treści.
„– Jeśli zapiszesz słowo „tombiki”, zobaczysz, że składa się z kanji oznaczających „przyjaciela” i „ciągnąć”(…) Czyli to trochę tak, jakby zmarły w tym dniu mógł pociągnąć za sobą do grobu swoich przyjaciół.” – „Wyspa bijących serc” Laura Imai Messina.
Ze względu na tytuł książki przewodnim wątkiem jest kwestia bijących serc. Dowiedziałam się między innymi jak często średnio bije serce osób starszych i dzieci.
„Serce pięciolatka bije z prędkością od siedemdziesięciu pięciu do stu piętnastu uderzeń na minutę. U osób starszych spowalnia do sześćdziesięciu. Jeśli żyjemy wystarczająco długo, nasze serce przemierza trasę ciągnącą się na trzy miliardy uderzeń.” – „Wyspa bijących serc” Laura Imai Messina.
Sama tytułowa Wyspa bijących serc jako miejsce pojawia się dopiero po dwusetnej stronie. W poprzedniej części powieści wybrzmiewa tylko echo jej istnienia.
Laura Imai Messina zadbała również o to, by czytelnik zdobył wiedzę jak w innych językach brzmi serce. To ciekawy element książki wzbogacający moją wiedzę i rozumienie różnic językowych dla polskiego „puk, puk” lub jak twierdzi autorka „bum, bum”. Którą polską formę bardziej lubicie?
„(…) po niderlandzku boenk boenk, boem boem, klop klop, a po duńsku dunk dunk, bank bank. W Estonii jego dźwięk to tuks tusk, we Włoszech tu tump. Francuzi mówią boum boum, Niemcy ba – dumm, bumm bumm, poch poch. Dla Greków serce robi duk-duk, w Korei dugeun dugeun i kung kung. Po hebrajsku bum – búm, w Tajlandii toop toop. (…) za to po polsku bum bum, bu -bum, a po portugalsku tun-tun. Niektóre są do siebie bardzo podobne, ale wymowa w każdym przypadku jest nieco inna.” – „Wyspa bijących serc” Laura Imai Messina.
Książka składa się z trzech części. Poszczególne fragmenty osadzone są kolejno w porach roku; lato, jesień, zima. W ostatniej części autorka wreszcie zabiera czytelnika na Wyspę bijących serc, w których jest Pokój serca, Pokój odsłuchu i Pokój nagrań. I w tym Pokoju odsłuchu właśnie odnalazł przeogromny skarb Shūichi, jedno szczególne bijące serce, a raczej jego dźwięk. Zresztą sam pomysł na bibliotekę serc zachwycił mnie niewiarygodnie. Tak głęboko chciałam w to miejsce uwierzyć, że przeczesałam Internet w poszukiwaniu potwierdzenia, że to specjalne miejsce istnieje. Ze zdziwieniem odkryłam, że Archiwum bijących serc to nie wytwór fantazji autorki. To miejsce jest i jest godne odwiedzenia. Mieści się na wyspie na japońskim Morzu Wewnętrznym zwanej Neoshima. Z oficjalnej strony dowiedziałam się (źródło: https://benesse-artsite.jp), że Les Archives du Cœur”, autorstwa Christiana Boltańskiego, na stałe mieści nagrania bicia serc ludzi na całym świecie. Christian Boltanski rejestruje te uderzenia serca od 2008 roku. Nagrania mogą być słuchane przez odwiedzających. Tutaj można również nagrać własne bicie serca. Wyobrażacie sobie być tam choć raz w życiu! Cudownie byłoby usłyszeć bicie serca bliskiej osoby w chwili, gdy już jej nie ma wśród nas. Cudownie….
Wracając do publikacji to konstrukcja bardzo przypadła mi do gustu. Zatytułowane części również podane w ideogramach z cytatami na samym początku odnoszącymi się do przedstawionych w danych fragmentach treści. Dodatkowo przed każdym rozdziałem znajduje się krótki opis stanowiący przedsmak tego o czym będzie w poszczególnym fragmencie, np. „O zaufaniu, które według Kenty było tylko słowem.” Przeplatające się równolegle trzy historie wzmagały moją ciekawość. Perypetie Shūichi i jego nieoczekiwaną znajomość z Kentą, a także z Sayaką obserwujemy na przemian z historią przyjaźni dwóch chłopców; ośmioletniego i sześcioletniego obchodzących urodziny w tym samym dniu, tj. siedemnastego czerwca oraz podróży starszej kobiety do Teshimy, w której znajduje się biblioteka bijących serc. Długo czekałam, by odkryć, jaki związek mają ze sobą tak przedstawione historie. Rozstrzygnięcie mnie nie zawiodło. Czułam się wyjątkowo czytając finał opowieści razem z Epilogiem.
To wartościowa powieść opisana w bardzo delikatny sposób z wielką atencją. Autorka zadbała, by wszystko wątki spięły się ze sobą. Zadbała o to, by czytelnik poznając życie głównego bohatera rozumiał jego uczucia, jego tęsknotę, żal, gorycz, brak gotowości do pchania życia do przodu. Jego transformacja została pokazana bez pośpiechu. Wszystko działo się w odpowiednim tempie. Zlepki wydarzeń, które wpłynęły na wychodzenie z kokonu przez Shūichiego bardzo mnie przekonały. Gorycz została zamieniona w nadzieję. I to jest ogromna wartość tej powieści.
Szczerze polecam!!!
Moja ocena: 9/10
Książkę wydała Grupa Wydawnicza Relacja, a ja z tą książką zapoznałam się dzięki Legimi.
Poradnik „Wizualizacja” autorstwa François J. Paul-Cavallier wydany nakładem Wydawnictwo Bellona w dniu 31 lipca br. to druga publikacja, z którą zadeklarowałam się zapoznać. Nie ukrywam tytuł książki bardzo mnie zaciekawił. Nie od dziś wiadomo, że pozytywne nastawienie może przyczynić się do osiągnięcia sukcesu z większym prawdopodobieństwem. Nie liczyłam w ogóle na jakieś rewolucyjne rady, które sprawdzą się od razu w stu procentach. Nie po to czytam poradniki😉. Śledząc od lat rynek wydawniczy wiem, że literatura tego gatunku służy tylko głębszej refleksji. I tak było i tym razem.
Poradnik zatytułowany „Wizualizacja” François J. Paul-Cavalliera zdaniem Tłumaczki „należy do dziedziny, której twórcy rzucają nam wyzwanie.” Wyzwanie to związane jest „(…) przejęciem „w swoje ręce” odpowiedzialności za jakość własnego życia, za stan naszego ducha, umysłu i ciała.” Słowa Anny Suchańskiejbardzo mnie zdziwiły. Z poradnikiem czy bez mam już świadomość, że miejsce, w którym jestem w życiu jest efektem zbiegu decyzji, które kiedyś podjęłam, bardziej lub mniej świadomych. Choć muszę przyznać, że większość naszych decyzji opiera się jednak na emocjach, nawet jeśli uważamy, że decydujemy bardziej racjonalnie😏. Z Przedmowy autorki dowiedziałam się natomiast, że poradnik był przeznaczony i dla pacjentów, i dla terapeutów. Trudno o bardziej skomplikowane zadanie. Pacjentom brakuje wiedzy, terapeutom możliwe, że dystansu i otwartości. Autorka przyznała również, że „Zadaniem tej książki jest zebranie podstawowych technik wizualizacji przy jednoczesnym wyraźnym zróżnicowaniu metod pozornie podobnych. Tym samym stanowi ona propozycję tworzenia bazy teoretycznej, pobudzającej do rozwijania badań w omawianej dziedzinie.” Bardzo ambitne zadanie, które bardziej nakładane jest na literaturę naukową z konkretnej specjalistycznej dziedziny, niż na poradniki służące naszemu rozwojowi.
Książka składa się z zatytułowanych części, które dotyczą odrębnego celu. W wielu miejscach Paul-Cavallier wspomaga się teoriami z literatury przedmiotu i poglądami dominującymi w doktrynie. Struktura publikacji jest bardzo przejrzysta. To niewątpliwie jej zaleta. Poszczególne ponumerowane rozdziały zawierają podtytuły. Również niektóre fragmenty są odseparowane od reszty treści np. „1. Trzy wymiary naszej natury”, „2. Potrzeba wsparcia” itd.
Powielane prawdy wybrzmiewają często z treści. Przykładowo:
„(…) Człowiek jest istotą relacyjną. (…) Człowiek jest ponadto podmiotem ciągłego stawania się i wzrostu. Właśnie w relacji znajduje źródło zdrowia i wzrostu. (…) Człowiek jest istotą duchową. Pozostaje w szczególnej więzi z Bogiem, stanowiąc wraz z nim duchową całość lub, innymi słowy, przeżywając stan duchowości” – „Wizualizacja” François J. Paul-Cavallier.
Tak jakby autorka chciała nas przekonać do swoich twierdzeń, do swoich wierzeń w „Boga” przez duże „B”. Ot kolejny cytat z tego gatunku „W Starym Testamencie powiedziane jest: „Człowiek jest taki, jak jego myśli…”. Nie ukrywam, że ten aspekt religijny jako agnostykowi kompletnie nie przypadł do gustu. Musiałam silnie wytrwać, by z otwartością czytać alegorie, wspomnienia i porównania.
W wielu miejscach autorka spełniła swoje założenie edukacyjne. Kompletnie nie wiedziałam na przykład, że samosprawdzająca się przepowiednia to inaczej zwany efekt Pigmaliona. Jest to zachowanie, które realizuje się niemal automatycznie; „(…) Gdy spodziewamy się czegoś w przyszłości, mamy tendencję do zachowywania się w sposób zgodny z oczekiwaniami.” Oprócz rozważań teoretycznych publikacja obfituje w ćwiczenia. Nie będę ukrywać, że wyłącznie zapoznałam się z nimi na płaszczyźnie teoretycznej. Odpuściłam sobie trenowanie. Pewnie dlatego, że zbytnio mnie nie zaciekawiły nie skłoniły do aktywności.
Nie zawsze wizualizacja chodzi więc w parze z działaniem. Łatwiej wyobrazić mi sobie docelowy stan niż nad nim popracować. Tak niestety mam. Pocieszam się, że nie jedyna. W ćwiczeniach terapeutycznych trudność jest tym większa, że im więcej znamy teorii i podejść trudno nam wytrwać w jednym założeniu, dominującym w danej publikacji. Czasem trudno zdecydować na czym powinniśmy się skupić. Ja trochę miałam tak z tym poradnikiem. W teorii założenia wydawały się zasadne. W praktyce niczego odkrywczego nie przeczytałam. Po prostu kolejny zbiór obserwacji doświadczonej specjalistki, która chce się z czytelnikami podzielić swoją wiedzą i przekazać, co dla niej najważniejsze. I dla takiego celu warto czasem sięgnąć po literaturę przedmiotu z psychologii, psychoterapii, nauk społecznych. By sobie przypomnieć. By się dokształcić.
Wydawnictwo Filtry w swych publikacjach nie stroni od podejmowania trudnych tematów, które są tematem literatury pięknej, jak w książce „Robak” Jakuba Wiśniewskiego czy „Hotel ZNP” Izabeli Tadry. „Kurewny” Camili Sosy Villady to kolejna publikacja tego rodzaju. Powieść podejmująca dyskusję o transwestytyzmie, o transseksualizmie w argentyńskiej rzeczywistości. Proza kobieca o trudnej tematyce. Idealna lektura dla mnie, szukającej ostatnio poważniejszej literatury😏 z pięknym uzupełnieniem autorstwa Macieja Stroińskiego zatytułowanym „Dzikość serca”, z którego dowiedziałam się wielu faktów na temat samej autorki oraz warstwy ideologicznej, literackiej, która stała się podwaliną przeczytanej przeze mnie prozy. Z tego dodatku dowiedziałam się przykładowo, że Argentyna pod wieloma aspektami jest dużo bardziej otwarta i liberalna niż Polska, mimo, że jest krajem katolickim. Argentyński rząd zadbał, by w roku 2002 zalegalizowano związki partnerskie, a w 2010 małżeństwa jednopłciowe. W roku 2012 uchwalono ustawę o niezgodności płci, której istotą jest swoboda wyboru tożsamości, a w 2020 roku zliberalizowano prawo do aborcji. Więc oprócz samej powieści warto więc przeczytać, co w sprawie publikacji ma do powiedzenia sam Stroiński.
„(…) Niech wbiją sobie do łbów, że trzeba cenić wywłoki. Kosztujemy drożej, niż im się wydaje w tych ich heterycznych móżdżkach.” – „Kurewny” Camila Sosa Villada.
Camila Sosa Villada w publikacji „Kurewny” dzieli się swoim osobistym doświadczeniem transpłciowości choć stroni od tego sformułowania, całkowicie skutecznie. Pokazuje znany jej świat osób żyjących na własnych zasadach. Wykreowane przez nią postaci są ekspresyjne, czasem wulgarne. A historia toczy się w argentyńskim mieście Córdoba, w którym to Parku Sarmienta pracują tytułowe kurewny borykające się z agresywnymi, niepogodzonymi ze swymi pragnieniami klientami; politykami, policjantami, biznesmenami, a także własnymi oczekiwaniami i trudnościami.
„Ale przyjęcie pozycji kobiety wcale nie przynosi wytchnienia. „Wszystkie miałyśmy zostać królewnami”, mówi motto książki zaczerpnięte z Gabrieli Mistral – tymczasem sukienka nie wystarczy, by proza życia zamieniła się w poezję, a na człowieka spływały rewerencja i łagodność.” – „Kurewny” Camila Sosa Villada.
Słodko gorzkie przesłanie, z którym w stronę czytelnika wyrusza Camila Sosa Villada, argentyńska pisarka, aktorka teatralna i filmowa. „Urodzona w 1982 roku w Kordobie w Argentynie transpłciowa pisarka, aktorka, performerka. Początkowo zarabiała na życie jako pracownica seksualna, uliczna sprzedawczyni i pokojówka” (cyt. za:lubimyczytac.pl) . Jej bohaterka została zainspirowana zapewne jej osobą. Istnieje wiele punktów stycznych w jej biografii, doświadczeniach z przeszłości z główną bohaterką, która prezentowana jest w „Kurewnach” z pozycji narratora pierwszoosobowego. Aż chciałoby się powiedzieć, że to powieść autobiograficzna. Choć niektóre opisane w niej wydarzenia wydają się za mało realistyczne, by były prawdziwe, jak postać kobiety unikającej pełni księżyca czy głuchoniema Maria, która zaczęła obrastać w piórka…i to dosłownie😏. Skusicie się?
Powieść jest debiutem pisarki, która już jako młody chłopiec Cristian odkryła w sobie upodobanie do przebierania się i homoseksualne skłonności. Zresztą ten moment autorka wyraźnie oznaczyła w powieści formułując niebinarne czasowniki w odniesieniu do głównej bohaterki jak; „pojęłom”, „zapytałom’, „modliłom” w momencie, gdy Cristian już wiedział, że nie czuje się chłopcem, ale jeszcze nie potrafił się wyraźnie zdefiniować. Było dla niego za wcześnie. Czytelnik śledzi życie Camili przez pryzmat jej życia rodzinnego, agresywnego i uzależnionego od alkoholu ojca, a także czasów szkolnych.
„(…) Taki miałam wzór męskości – dzikie rozszalałe zwierzę, przeraźliwy upiór i koszmar na jawie – który skutecznie mnie zniechęcił do bycia mężczyzną. Jeśli tak wygląda „męstwo”, to ja podziękuję.” – „Kurewny” Camila Sosa Villada.
Pod kątem socjologicznym książka okazała się być dla mnie niezwykle wartościowa.
„Gdybyście mogli zobaczyć, co wyprawiali ci ojcowie rodzin, niezmordowanie harujący na swoje dzieci i raszple. Gdybyście mogli usłyszeć, jak cicho pojękiwali, marząc na jawie…” – „Kurewny” Camila Sosa Villada.
Odwaga autorki dzielącej się trudnymi doświadczeniami z pracy prostytutki będąc transwestytą jest godna podziwu. Do tego jej osobiste wynurzenia o miłości, o chęci bycia w stałym związku, o posiadaniu kogoś zawsze obok siebie za wszelką cenę.
„Na wszystko więc się zgadzałam jak ostatnia szmata, nawet gorzej – zdzira. Zakochana kurwa: nie ma nic obrzydliwszego. Tego rodzaju mezalians gorszył moje koleżanki i z ulicy i z uczelni.” – „Kurewny” Camila Sosa Villada.
Bohaterki, o których jest ta powieść nie budzą w otoczeniu pozytywnych emocji. W większości są niezrozumiałe, krzywdzone, ignorowane i wyśmiewane. I ten cały wachlarz uczuć jest bardzo realistycznie opisany w książce. „Wywłoki” bo tak o osobie one same mówią budzą strach, lęk, często obrzydzenie. W tym wszystkim spełniają pragnienia klientów, mężczyzn. Zaciekawiło mnie, że o żadnej kobiecie w roli klientki nie było w powieści mowy. Czyżby kobiety nie miały skłonności do uprawiania fizycznej miłości z transwestytami i to jeszcze za gotówkę? Z jednej strony ostracyzm publiczny, z drugiej powszechne korzystanie z ich usług, z ich dobrodziejstw, które oferują. Niesamowita nierówność i niesprawiedliwość. Społeczny dualizm, dewotym i dulszczyzna. Wszystkie te negatywne słowa ukazujące tendencję społeczeństwa do fasadowego życia rozpoczynają się na literę „d”🤨.
Moja ocena: 8/10
Z książką zapoznałam się dzięki Wydawnictwu FILTRY.
Wydawnictwo Bellona„od listopada 2018 roku BELLONA jest częścią grupy wydawniczej należącej do spółki Dressler Dublin, dzięki czemu należy do największej grupy wydawców na rynku książki w Polsce”. To Wydawnictwo z długą tradycją. Z oficjalnej strony Wydawcy dowiedziałam się, że „Nawiązuje do wojskowego kwartalnika „BELLONA”, którego pierwszy numer ukazał się w lutym 1918 roku, jeszcze pod okupacją niemiecką, dziewięć miesięcy przed odzyskaniem niepodległości przez Polskę. Naczelnik Państwa i Naczelny Wódz Wojska Polskiego Józef Piłsudski uznał „BELLONĘ” za główny periodyk mający dbać o rozwój intelektualny oficerów i polskiej myśli wojskowej, wyznaczył mu zadania oraz określił jego pozycję. Słowa Piłsudskiego stały się zobowiązaniem dla autorów i redaktorów. W czasie drugiej wojny światowej i po niej „BELLONA” ukazywała się na emigracji w Londynie.” (źródło: www.bellona.pl). Ja do tej pory nie współpracowałam z tym Wydawnictwem. Chętnie więc zapoznałam się z jego publikacją z dnia 17 lipca br. pt. „Wyrwij się” Richarda Wisemana, która światową premierę miała w 2012 roku. To poradnik psychologa oparty na założeniu, że zmiana sposobu myślenia i odczuwania przyczyni się od przejścia z wyobrażania sobie siebie w nowy sposób do działania.
„Nie myśl tylko o zmianie swojego życia. Zrób to.” – opis Wydawcy.
We wstępie autor wprowadza czytelnika w meandry pułapki związanej ze schematami myślowymi, którym ulegamy i które uniemożliwiają nam dalszy rozwój. Autor jednoznacznie zwraca się do czytającego słowami:
„(…) Na stronach tej książki będę Was zachęcał do zmiany zachowań. Aby podkreślić znaczenie poprzedniego zdania, poproszę teraz o coś, o co nikt, jak podejrzewam, dotąd Was nie prosił. Chcę, abyście po przeczytaniu kolejnych rozdziałów sukcesywnie je niszczyli.” –„Wyrwij się” Richard Wiseman.
„A teraz, drodzy czytelnicy, wyprostujcie się, weźcie głęboki oddech i przygotujcie się do tego, żeby wyrwać się z pułapek dawnego myślenia.” –„Wyrwij się” Richard Wiseman.
Obiecujący początek. Rozwinięcie następowało w kolejnych zatytułowanych rozdziałach, które Richard Wiseman pogrupował w ponumerowane części. Każda część zawiera podtytuł jak przykład dla części pierwszej: „Jak być szczęśliwym. Poznamy w niej uroczego geniusza, który postawił świat na głowie, niejakiego Williama Jamesa, a ponadto dowiemy się, jak dobrze dopingować i wybierzemy się do fabryki zabawy.” Książka zawiera i zdjęcia, i rysunki, i tabele, które urozmaicają i wzbogacają czytanie. Niektóre fragmenty zawierają proste ćwiczenia (np. obserwacja emocji uwidocznionych na zdjęciach) i treningi, które uświadamiały mi jaka jest zależność między emocjami a zachowaniem. Najmniej dla mnie interesujące okazały się części, w których Wiseman pokazuje ewolucję teorii związanych z mechanizmami wypływającymi z emocji, uczuć a mającymi wpływ na nasze działania. Z zaciekawieniem przeczytałam natomiast o systemie reguły gry aktorskiej Konstantina Stanisławskiego do której autor się odniósł. Uważam, że poradnik bez teorii czy wyników badań; Paula Ekmana z Uniwersytetu Kalifornijskiego, Lairda, Wilhelma Wundta, psychologa Williama Jamesa, Sabine Koch z Uniwersytetu w Heidelbergu i wielu innych miałby taką samą wartość.
„Wyrwij się” Richarda Wisemana to poradnik jakich wiele, z którymi wcześniej się zapoznałam. Każdy poradnik traktuję jednak jak nową przygodę. Nawet jeżeli niektóre fragmenty wydały mi się znane literatura popularnonaukowa ma na celu utrwalanie, przypominanie zasad i mechanizmów, które funkcjonujące efektywnie mogą przyczynić się do poprawy jakości naszego życia. Zawsze staram się patrzeć na tego typu literaturę z tego punktu widzenia. Nie jako złoty środek, stuprocentową receptę na szczęście, a bardziej jako materiał do dalszych rozważań, do zastanowienia się. I w tym zakresie lektura spełniła moje oczekiwania.
Moja ocena: 7/10
We współpracy recenzenckiej z Wydawnictwem Bellona.
Twórczość Sylwia Trojanowska – pisarka, jak wspomniałam w zapowiedzi jest już mi znana. Z nostalgią wspominam książki; „A gdyby tak„, „Sekrety i kłamstwa” oraz „Żona nazisty” wydawane nakładem Wydawnictwo Marginesy. Z zainteresowaniem sięgnęłam więc do publikacji, która debiutowała 14 sierpnia 2024 pt. „Córki czarnego munduru”, która jest książką obyczajową z dość rozbudowaną warstwą historyczną.
Lata trzydzieste XX wieku. Młodą Ingrid Frommhagen tonącą po traumatycznych przeżyciach na niemieckim szkolnym obozie ratuje starszy od niej o dwie dekady wdowiec Wilhelm Halterman, zapalony nazista.
„– Na tym ostatnim obozie… było inaczej. Od samego początku. (…) W naszym pokoju każdej nocy byli chłopacy. Czasami jeden z kilkoma po kolei, a czasami kilku po kolei z jedną. Po wszystkim dziewczyny do rana leżały z nogami w górze, „żeby dać dziecko Führerowi”, tak mówiły. Ja nie chciałam i dlatego ostatniej nocy zgotowały mi piekło. Przywiązały do łóżka, zakneblowały usta i zwołały wszystkich chłopców, którzy wcześniej z nimi byli. I oni……(…) – Głos Ingrid się załamał.” – „Córki czarnego munduru” Sylwia Trojanowska.
Ingrid usłyszała, że „(…) Każde dziecko Rzeszy jest cenne i nikt nie ma prawa rzec ci złego słowa.” Wilhelm Halterman stał się jej wybawcą licząc po trochę, że Führerowida kolejnego niemieckiego żołnierza. Już niedługo w niemieckich Pyrzycach (niem. Pyritz) zaczyna kwitnąć rodzinne życie Państwa Haltermanów. Ingrid zaczyna się do niego przyzwyczajać u boku dużo starszego Wilhelma i córek – bliźniaczek Sofii i Charlotte. Córek, na które Wilhelm nie zareagował dość entuzjastycznie.
„– Na co mojemu Führerowi baby? Mężczyzn mu trzeba. – Ależ panie Halterman! Są zdrowe, a to najważniejsze! – Najważniejsze? – prychnął Halterman. – Powtarzam! Dziewuch nie chciałem! Nie zgadzałem się na nie!” – „Córki czarnego munduru” Sylwia Trojanowska.
Wychowywana z poszanowaniem dla drugiego człowieka najpierw przez babcię Laurę, a po jej śmierci przez wujostwo, wcześnie osierocona nie potrafi pogodzić się tym, co dzieje się w Trzeciej Rzeszy.
Bardzo podoba mi się okładka tej publikacji. Kolory idealnie pasują do podjętego tematu. Do tego czcionka; wyrazista w przepięknym stalowym kolorze. Oprócz okładki bardzo dobra jest również treść wewnątrz niej. Książka podzielona jest na zatytułowane części. Czytelnik porusza się po fabule również w retrospekcji. By czytelnik się nie pogubił Autorka oznaczyła przeszły plan czasowy jako: „wcześniej”. Dzięki temu miałam szansę poznać Ingrid na różnych etapach jej życia. W różnych momentach. Gdy dojrzewała, doświadczała też trudnych przeżyć, ale też cieszyła się.
W opisie Wydawcy przeczytałam: „To nie jest opowieść o miłości, choć czuć ją między wierszami, lecz opowieść o zbrodniach, choć nie tak oczywistych, jak mogłoby się wydawać.” Zgadzam się z tą opinią. Sylwia Trojanowska zadbała, by pod płaszczykiem powieści obyczajowej przemycić głębokie, trudne treści oparte na historycznych przeżyciach wielu. Czytając byłam świadkiem wielu opisywanych okrucieństw. Bardzo podobał mi się pomysł pokazania kobiecej postaci o niemieckich korzeniach, niekoniecznie nazistki. Kobiety, która mimo wielu życiowych trudności odkrywa twórczość teatru, kina. Uwielbia sztukę i dostrzega oraz interpretuje emocje. Autorka wykreowała bardzo emocjonujące postaci; dobre, złe, niejednoznaczne, również pogubione w nazistowskiej Rzeszy. Wgłębiając się w ich losy niejednokrotnie odczuwałam smutek, rozdrażnienie, a czasem i niedowierzenie. To bardzo dobra powieść swego gatunku. Uczucia, niekoniecznie tylko pozytywne, są cechą charakterystycznymi obyczajowych powieści lub raczej powinnam napisać; powinny być.
Jeśli lubicie książki obyczajowe to koniecznie przeczytajcie „Córki czarnego munduru” Sylwii Trojanowskiej, która zabierze Was w świat nazistowskich Niemiec z perspektywy Ingrid. Udanej lektury!
Moja ocena: 8/10
We współpracy recenzenckiej z WYDAWNICTWEM MARGINESY.
Musisz być zalogowany, aby dodać komentarz.