Z tą książką kończę rok 2021. Książka idealna do tego, by pomyśleć, o tym co się zdarzyło, co się zdarza, co mnie dotknęło. „Opowiastki do przemyślenia” Jorge’a Bucay od Wydawnictwa @Zysk i S-ka dały mi wiele do myślenia. Podobnie jak recenzowana przeze mnie „Pozwól, że ci opowiem…bajki, które nauczyły mnie jak żyć”.
„Idziemy przez życie, nienawidząc i odrzucając cudze, a nawet własne rzeczy, bo wydają się nam godne pogardy, niebezpieczne lub bezużyteczne…a jednak, jeśli damy sobie czas, w końcu rozumiemy, jak trudno byłoby nam żyć bez tego, co w swoim czasie odrzuciliśmy.” – „Opowiastki do przemyślenia” Jorge Bucay.
To zbiór krótkich historyjek. Niektóre napisane w bardzo krótkiej formie. Z jednej strony do bajki z morałem, innym krótkie opowiadania, wiersze, czy spis medytacji kontrolowanej. Tematyka bardzo różnorodna. Jedno, co łączy wszystkie te utwory to człowiek. Człowiek, który postawiony jest na pierwszym miejscu. Jego życie, jego obawy, jego troski, przemyślenia i lęki. Znajdziemy w zbiorze narrację o ciągłym poszukiwaniu czegoś, nawet nie wiadomo czego. O zrozumieniu, o chciwości, o postrzeganiu miłości. I wiele, wiele innych…
Najbardziej urzekła mnie opowieść zatytułowana „Smutek i gniew”. Kończy się tymi słowami: „Wieść niesie, że od tamtej pory często spotykamy gniew, ślepy, okrutny, straszliwy i urażony, ale jeśli spróbujemy dłużej się mu przyjrzeć, zrozumiemy, że ten gniew, który widzimy, to jedynie przebranie, za którym w istocie…kryje się smutek.”. W historii o niedźwiedziu poznajemy sprytnego krawca, który przechytrzył autorytarnego cara. W „Odwadze latania” jest mowa o przekraczaniu własnych ograniczeń i o tym, jak ważny jest czas, w którym się to dzieje. Totalnym zaskoczeniem była dla mnie historia opisana w „Liście od mordercy”. Narracja skonstruowana została bardzo sprytnie, bez żadnego moralizatorstwa, bez nauczycielskiego drygu i stylu. Czytałam ją zaciekawiona.
To twórczość dla każdego i na każdy czas, bez względu na nastrój. Napisana jest bardzo płynnie, lekkim stylem. Nie ma w niej umoralniania, pouczania, kaznodziejstwa, krytykanctwa. Jorge Bucay bardzo ostrożnie podszedł do tematu unikając zbytniego moralizowania. To dobrze. Czasem potrzebne nam są tylko takie rzucanie słów, które trafiają same z siebie całkowicie w sedno.
Moja ocena: 7/10
Dziękuję Wydawnictwu Zysk i S-ka za obdarzenie mnie zaufaniem i podarowanie mi egzemplarza recenzenckiego.
„Mów mi Win” Harlana Cobena otrzymałam od @WydawnictwoAlbatros, za co bardzo dziękuję. Książka premierę miała 10 listopada br., a do mnie trafiła z opóźnieniem. Przesyłkę odebrałam dopiero 14 grudnia. Czekałam na nią z niecierpliwością. Czasem tak po prostu jest, że na to, czego się bardzo pragnie trzeba poczekać trochę dłużej. Moje zniecierpliwienie było – myślę – w pełni uzasadnione. Po przeczytaniu wielu przychylnych recenzji nie mogłam się doczekać, by poznać tego tytułowego Wina, który mam nadzieję zapoczątkował nową, udaną serię Windsor Horne Lockwood III.
„Wszyscy jesteśmy mistrzami psychologicznej racjonalizacji. Wynajdujemy sposoby, żeby uzasadnić swoje rozumowanie. Wykrzywiamy je, żebyśmy sami sobie wydawali się lepsi, sympatyczniejsi. Wy też to robicie. Jeśli to czytacie, należycie niewątpliwie do jednego procentu ludzkości na przestrzeni dziejów. Żyjecie w warunkach, jakie mogło sobie wyobrazić żałośnie mało ludzi w historii. Jednak zamiast to docenić , zamiast robić więcej, zamiast pomóc tym, którym wiedzie się gorzej, zarzucamy im, że za mało się starają.” – „Mów mi Win” Harlan Coben.
Windsor Horne Lockwood III każe na siebie mówić Win. To bogaty, temperamentny, uzdolniony, szarmancki, arogancki i przeświadczony o własnej wyjątkowej wartości milioner pochodzący z rodziny z tradycjami. By ją chronić, wszyscy są w stanie poświęcić wiele. I jego ojciec, i jego matka, i dziadkowie, a także jego kuzynka Patricia. Kuzynka, która dwadzieścia lat wcześniej straciła ojca w wyniku napadu rabunkowego, a sama została uwięziona w Chacie grozy, z której uwolniła się dopiero po paru miesiącach. Gdy nagle w apartamencie należącym do żyjącego samotnie Ry’a Straussa zostaje odnaleziony skradziony dwadzieścia lat wcześniej oryginalny obraz Vermeera, Win wie, że śmierć jego właściciela i fakt odnalezienia obrazu nie może być przypadkiem. Zaczyna jak po nitce do kłębka odkrywać kolejne fakty morderstwa, kradzieży, uwięzienia kuzynki sprzed dwudziestu lat. A także wydarzeń, których sprawcami była Szóstka z Jane Street. Wydarzeń, które kosztowały życie niewinnych ludzi. W tym wszystkim pomaga mu nieodłączony przyjaciel Myron Bolitar, osobiście zaangażowany w rozwiązanie sprawy.
To nowy, ulubiony mój bohater. Bezkompromisowy, odważny, bez żadnych ograniczeń w każdej sferze swego życia. Do tego uroczo bezczelny. Korzystający z wszelkich możliwych dóbr, aplikacji randkowej dla bogatych, prywatnego śmigłowca, asystenta, limuzyn i wielu innych. Posiadający własny, niestandardowy kręgosłup moralny. I co dziwne, da się lubić. Ja go polubiłam od pierwszych stron. Może dlatego, że lubię skomplikowanych bohaterów, w których dobro miesza się ze złem i to na własnych warunkach. Win lubi przemoc. Przyznaje się do tego i nie zamierza tego tłumaczyć. Jak sam mówi: „Bardzo ją lubię. Nie uciekam się do niej dla innych. Stosuję ją dla samego siebie. i to nie tylko w ostateczności. Walczę, kiedy tylko mogę. Nie staram się unikać kłopotów. Szukam ich.” Jego nieograniczone możliwości finansowe sprawiają, że pewne rozrachunki przychodzą mu z dużo większą łatwością, niż oficjalnym organom ścigania. Mimo, że sprawa jest osobista, gdyż dotyczyła bezpośrednio jego rodziny, czytając miałam wrażenie, że bawi się nią, bawią go zagadki i kolejno odkrywane fakty. Bawi się podejmowanymi środkami, czynnościami i psychologicznymi gierkami, które prowadzi. Choć niektóre traktuje z odrazą, jeśli dotykają bezpośrednio jego samego; „Lopez i Young stosują wobec mnie zwykłą w takich przypadkach taktykę milczenia. Mechanizm jest prosty: większość ludzi nie znosi ciszy i zrobi wszystko, by ją przerwać, często mówiąc coś, co można potem wykorzystać przeciw nim. To dla mnie niemal obraza, że mają mnie za kogoś takiego.”.
Bardzo dobrze napisany thriller kryminalny. Coben fabułę zawarł w trzydziestu sześciu rozdziałach, których narratorem jest nie kto inny, jak sam Win. Jego spostrzeżenia są inteligentne, myśli uporządkowanie, postać i osobowość od początku do końca spójna. Win, jako narrator i zarazem główny bohater nie miota się, nie szamocze sam ze sobą, obce jest mu poczucie winy, działa metodycznie, konsekwentnie i potyczki prowadzi bardzo inteligentnie. Do tego, co go nierzadko zaskakuje, jest w stanie przyznać się do błędu, do mylnego osądu. Cała intryga jest skomplikowana. Dużo faktów miało finalnie znaczenie. Nie sposób jednak pogubić się w historii. Autor kreśli bohaterów w sposób bardzo wyrazisty, wydarzenia przedstawia systematycznie. Mimo, że książkę czytałam z przerwami, bieżąca sytuacja nie pozwoliła mi jej przeczytać w jeden wieczór, nie pogubiłam się w niej wcale. W wątki zatapiałam się na bieżąco. Kojarzyłam kolejno odkrywane fakty, nie pomijając żadnych ważnych informacji.
Czytanie tej książki to relaks i zabawa na najwyższym poziomie. Dużo w niej tajemniczości, osobistych przeżyć, a do tego język powodujący, że dialogi są bardzo inteligentne, tak samo jak bystre są spostrzeżenia, myśli i przeżycia głównego bohatera. Szczerze polecam.
Nie taki koniec roku 2021 sobie wyobrażałam☹. Odchodzenie zawsze pozostawia dużo smutku w nas, tym więcej, im dotyka bliższych nam osób. Tak tu tylko więc zostawię….
Powieść Harlana Cobena „Zostań przy mnie”, premierę w tym wydaniu miała 8 grudnia br. Premiera nie byle jaka. Związana jest bowiem z ekranizacją na platformie Netflix, której premiera wyznaczona została na 31 grudnia 2021r. @WydawnictwoAlbatros przypomina oryginał. Ja swoim zwyczajem najpierw czytam, później oglądam.
„Każdy dzieciak, pomyślała Megan, jest sfrustrowanym adwokatem, szukającym luk prawnych, domagającym się nierealnie niepodważalnych dowodów, atakującym nawet najdrobniejsze szczegóły. – „Zostań przy mnie” Harlan Coben.
Z takimi dywagacjami i trudnościami wychowania nastoletniej córki Kaylie i jej młodszego brata Jordana zmaga się Megan Pierce. Typowa amerykańska matka, żona i agentka nieruchomości z przedmieścia. Kobieta tęskniąca za swoim dawnym życiem. A przecież „(…) Powinna być wdzięczna i zadowolona, że ze wszystkich ludzi ona (…) osiągnęła to, o czym marzy każda dziewczynka.”. Czego więc szuka w La Crème w Atlantic City? Dlaczego wraca do tego miasta? Spotyka się z dawnym znajomym Rayem Levine i detektywem Broomem szukającym od siedemnastu lat Stewarta Greena, który zaginął kiedyś bez wieści. A którego tajemnicę Broom pragnie odkryć, by donieść o niej pogrążonej w smutku żonie oraz dzieciom. Czego więc szuka Megan w knajpie La Crème w Atlantic City i dlaczego co rusz wraca do tego miasta?
Nie jest to jedna z najlepszych książek Cobena. Samego Autora czytałam wielokrotnie. Na mym blogu znajdziecie cztery recenzje książek tego wybitnego amerykańskiego pisarza. Jest on niezwykle płodny w kreowaniu historii, w których trudne doświadczenia, ciekawe wątki kryminalne i napięcie splatają się od pierwszych stron. Tym razem zabrakło charakterystycznej główne bohaterki. Postać Megan mimo, że nie została przez Cobena spłycona nie zawładnęła moją wyobraźnią. Bardziej skupiłam się na Broomie, wydawał mi się ciekawszy. Duży plus za rozpisanie wątku Agnes, teściowej Megan oraz wątku z Barbie i Kenem. Te fragmenty fabuły czytały się praktycznie same. Do tego oczywiście antypatyczny zastępca komendanta Goldberg, który jak Doktor Jekyll i Pan Hyde ma dwa oblicza dodawał świeżości.
Wątek kryminalny został jednak dobrze napisany. Pomysł na osadzenie zaginięć w czasie Mardi Gras naprawdę ciekawy. U nas to święto znamy pod nazwą „Śledź”. Według Wikipedii Mardi Gras (wym. [maʁ.di ɡʁɑ], fr. tłusty wtorek) – to „dzień przed środą popielcową, ostatni dzień karnawału. Jest to także nazwa różnego typu festiwali lub parad ulicznych, odbywających się niezależnie od siebie w wielu miastach na całym świecie, np. w Nowym Orleanie czy Sydney” (cyt. za: Wikipedia). Ten symbol, końca i jednocześnie początku czegoś nowego zapadnie mi w pamięć na długo. Koniec zabawy. Coś w tym jest.
Jest to proza właściwa Harlanowi Cobenowi. Napisana charakterystycznym stylem, językiem. Autor unika zbędnych opisów, potrafi jednak wprowadzić Czytelnika w istotne okoliczności, które stanowią bazę pod kreowany aktualnie wątek. Chwilami czułam jednak, jakby Coben zapomniał, że wielu z jego czytelników jest inteligentnymi ludźmi. Powtórzenia, nawiązania do zaginionych mężczyzn, do powtarzanych co rusz uczuć i tęsknot Megan, wielokrotne przypominania jednego faktu, męczyły mnie momentami. Zapewne to cel Autora, by czytelnik nawet oderwany od powieści nie zapomniał istotnych informacji, które w pewnym momencie układają się w jedną, spójną całość. Jak w prawdziwym, dopracowanym od samego końca zakończeniu.
Książka dla fanów Cobena. Dla tych, co lubią thrillery kryminalne i lubią zanurzyć się w najgłębsze zakamarki dusz ludzkich, w których na dnie ukryte są najbardziej perwersyjne i złe pragnienia, o których spełnienie nawet nie trzeba za bardzo walczyć. Które praktycznie jest na wyciągnięcie ręki, wystarczy tylko po nie sięgnąć.
Moja ocena 6/10.
Za egzemplarz recenzencki bardzo dziękuję Wydawnictwu Albatros.
Porządki świąteczne jednak warto robić😉. Bronię się co roku przed nimi rękami i nogami, a tu jednak niespodzianka. Zaczynam dostrzegać ich drugie dno. Trochę się człowiek pomęczy, napoci, ale dzięki temu znajdzie na półce dawno zapomnianą książkę, której recenzji jeszcze nie opublikowałam. Mam na myśli szóstą część serii Rock Chick pióra Kristen Ashley pt. „Niebezpieczny facet”. 11 grudnia br. opublikowałam recenzję siódmego tomu „Zniewalający opiekun” i chwaliłam się innymi pozycjami, przeczytanymi od tej autorki. Dobrze, że przypomniałam sobie o tej, którą Wydawnictwo Akurat (imprint @wydawnictwo.muza.sa ) wydało 25 sierpnia br. Szkoda byłoby pominąć jedną część.
Opowieść pełna namiętności, walki, ścierania się pomiędzy Stellą a Maciem z muzyką w tle. Stella to wokalistka i gitarzystka zespołu „The Blue Moon Gypsies”. Była też dziewczyną Maca. Tajemniczego, z trudnymi doświadczeniami, seksownego, nieznoszącego sprzeciwu, kompletnego macho. Gdy pojawia się zagrożenie życia Stelli, Mac mimo, że nie potraktował jej pięć miesięcy wcześniej z szacunkiem, podejmuje ryzyko udzielenia jej pomocy. Angażuje się w nią całkowicie, do reszty, pomimo kosztów, które musi ponieść.
To taka uwspółcześniona bajka o królewnie i jej królewiczu w rycerskiej zbroi. Ten schemat bardzo dobrze się sprawdza w książkach tego gatunku. Jak to mówią, jeśli coś się sprawdza, to po co to zmieniać. Miło czasem jest poczytać o bohaterach, którzy z pozoru nie są sympatyczni. Pisząc szczerze nawet są na wskroś źli, egoistyczni i arogancki. Mac taki zły chłopak, dla którego jednak uczucia okazują się najważniejsze. „Niebezpieczny facet” okazał się romansem trzymającym w napięciu. Dzięki wątkom kryminalnym nie sposób się było nudzić. Do tego muzyka. Świat muzyczny sprawdza się w książkach, gdzie dużo się dzieje. Momentami czuć muzykę, którą wygrywała i śpiewała Stella. Scenografia również została dostosowana do fabuły książki.
Fabuły wszystkich części tego cyklu są uproszczone. On i ona, najpierw niechętni, obarczeni trudnymi doświadczeniami, czasem się siebie boją, próbują się dystansować, by finalnie poddać się rodzącemu się uczuciu i namiętności. To książki, które dobrze się sprawdzają na trudniejsze dni. Zabierają nas w podróż, gdzie wszystko jest prostsze i zawsze jest happy end, a życie nie wydaje się takie szare. Schematyczność tej serii kompletnie mi przeszkadza. Po każdą następną publikację, gdzieś po trzeciej części, sięgam z uwagą i chęcią. Jeśli zapragniecie prześledzić inne życie, w którym nie brak namiętności i kolorów to zachęcam do przeczytania „Niebezpiecznego faceta”.
Moja ocena: 7/10
Bardzo dziękuję Wydawnictwu Akurat za możliwość zapoznania się i podzielenia się z Wami moimi spostrzeżeniami po przeczytaniu tej książki.
Autorzy: MARGARET OLIPHANT, J.H. RIDDELL, ELLEN WOOD, ROMAN ZMORSKI I INNI
Wydawnictwo: Zysk i S-ka
Liczba stron: 621
Data premiery: 23.11.2021r.
Podobną antologię czytałam w ostatnie, letnie wakacje. Wydana również przez Wydawnictwo @Zysk i S-ka była to „Wakacje wśród duchów. Antologia opowiadań o duchach”. Wśród twórców wielu znanych, wybitnych autorów m.in. Charles Dickens, Oscar Wilde , William Butler Yeats i inni. Dowiadując się o kolejnym wydaniu w tej samej myśli pt. „Gwiazdka z duchami. Antologia opowiadań grozy”, która premierę miała 23 listopada br. wiedziałam, że muszę po raz drugi zanurzyć się w te historie z nie tego świata😊. I tak w me ręce wpadła wspaniała publikacja, w twardej oprawie, z obwolutą oraz wyśmienitymi przekładami. Wśród translatorów mój ulubiony Jerzy Łoziński. Wybór opowiadań i opracowanie redakcyjne nie kto inny jak Tadeusz Zysk. Zapowiadała się więc dobra zabawa na wysokim poziomie.
„Ze wszystkich rzeczy, których wymaga się od książki, najważniejszą jest, żeby nadawała się do czytania.” – Anthony Trollope.
Twórcy tej maksymy zdobiącej pierwszą stronę antologii niestety nie ma wśród autorów tego zbioru. Szkoda, bo Trollope w „Najsłynniejszych opowiadaniach wigilijnych” (recenzja na: klik) tegoż samego Wydawnictwa był wręcz niesamowity. Za to Tadeusz Zysk zaprosił mnie do przeczytania historii wymyślonych przez Mrs Henry Wood, Margaret Oliphant i J.H. Riddell – najpopularniejszych reprezentantek literatury angielskiej. Do tego dołożył ciekawą opowieść napisaną przez Zygmunta Krasińskiego oraz trzy utwory autorstwa Romana Zmorskiego. Jak przeczytałam w opisie Wydawcy: „(…) poety, tłumacza i folklorysty”.
Zacznę od Pań. Zafrapowała mnie „Opowieść wigilijna” Margaret Oliphant. To klasyczna, napisana w staroangielskim stylu historia, w której napięcie rośnie, a wyobrażenia przerastają rzeczywistość. O rodzie Witcherleyów i samym Witcherley Arms czytałam z rozbawieniem na twarzy. Nie mylcie rozbawienia z poczuciem groteski. Historia ma w sobie to coś, tą nadprzyrodzoną moc i charakter nawiedzonego domostwa, ale jest napisana w tak brawurowym stylu, że chwilami rozterki bohaterów wprawiały mnie w dobry nastrój. Do tego narracja pierwszoosobowa. Człowieka, który ze wszystkich sił starał się uratować pana na włościach. Na pewno to też zasługa translacji Pana Łozińskiego. Mimo, że tłumaczenie unowocześniło oryginał to styl został zachowany. I to jest dowód na translację na najwyższym poziomie. Bardzo spodobała mi się także historia opisana przez J.H. Riddell w „Świątecznej partyjce”. To perypetie spadkobiercy Martingale, który z siostrą zaczyna zamieszkiwać kolejną angielską rezydencję. Narracja pierwszoosobowa również i w tym przypadku się sprawdziła. Dzięki niej poznajemy rozterki, myśli i frustracje młodego Johna Lestera. Autorka w wielu miejscach zaprasza czytelnika do zabawy zwracając się bezpośrednio do niego. Jak w poniższym przykładzie:
„Wy, drodzy czytelnicy, z pewnością jesteście wolni od zabobonnych wyobrażeń. Kpicie sobie z istnienia duchów i powtarzacie, że z chęcią znaleźlibyście jakiś nawiedzony dom, aby spędzić w nim noc, co oczywiście godne jest pochwały i docenienia. Poczekajcie jednak, aż znajdziecie się w odpychającej, opuszczonej, starej, pełnej nieprzyjemnych dźwięków wiejskiej rezydencji…” – „Świąteczna partyjka” J.H. Riddell.
Z tłumaczeniem tego opowiadania również wyśmienicie poradził sobie Pan Jerzy Łoziński. Mimo literatury w iście angielskim stylu, autorowi udało się uniknąć zbyt górnolotnych i pompatycznych sformułowań. Tekst sam sobie płynął pozwalając zanurzyć mi się w opowieść, w której pewien dom i pewna partyjka karciana odegrała główną rolę. Za to kompletnie nie mogłam znieść opowieści Mrs Henry Wood, a właściwie Hellen Wood. Przez żadną z trzech nie potrafiłam przebrnąć. W „Ginie Montani” poraził mnie infantylny styl. Te sformułowania nie potrafiły mi się ułożyć w głowie, wszędzie te ochy, achy. Prośby o brak potępienia, o wybaczenie, o zrozumienie itede, itepe. Szkoda, bo historia mogła być faktycznie mrożącą krew w żyłach. Pozostałe dwie opowieści tej autorki również trąciły naiwnością, prostodusznością i łatwowiernością do kwadratu, a może nawet do sześcianu. Czytałam kiedyś jedną powieść Hellen Wood „Błędnik” (recenzja na klik), która mimo wielu zalet, miała właśnie tę jedną wadę.
Za to Roman Zmorski w trzech utworach, w tym jednym pisanym wierszem oraz Zygmunt Krasiński to same ambrozje, smaczne, soczyste i unikatowe. Oczywiście możemy polemizować o realności przedstawionych historii, zastosowanego stylu, czy chociażby objętości. Ja zwróciłam uwagę na naszych krajanów pod kątem swojskości, urzekającego folkloru, odniesień do wielu wierzeń i obyczajów, które dominowały w dawnej Polsce. Mimo, że opowieści nie były zbyt zawiłe i skomplikowane czytając je poczułam pewną świeżość, jakby powiew wiatru dmący z polskich, zielonych łąk.
Autorkę Beth O’Leary, której „W drogę!” @WydawnictwoAlbatros wydało w dniu 29 września br., poznałam dzięki książce „Współlokatorzy”. O książce tej napisałam w recenzji „(…) Opowiedziana historia jest bardzo pozytywna i zabawna, często śmiałam się na głos😉. Jak już napisałam bardzo pozytywnie nastraja do życia i na pewno jest świetnym sposobem na relaks i odpoczynek”. Zakładałam więc, że kolejne wydanie w ramach cyklu „Mała czarna” również będzie mi się podobać. Do tej pory książki tej serii traktowałam jako miłe urozmaicenie dla trudnych psychologicznych dramatów, czy mrożących krew w żyłach zagadkach kryminalnych.
To historia drogi, w której spotyka się pięcioro pasażerów. Każdy z nich ma własne doświadczenia, własną historię. Każdy z nich podążą w wiadomym sobie kierunku, choć i są tacy, którzy nie wiedzą dokąd zmierzają. Licząca 600 kilometrów podróż do Szkocji na ślub przyjaciółki zamienia się w wizytę w lunaparku, gdzie jedna za drugą karuzela obraca nas wokół naszej, własnej osi. A zaczyna się od pozornie niegroźnej stłuczki. A potem, jak to mówią, im dalej w las, tym ciemniej…
Początek naprawdę udany. Dużo o pomyśle wspólnej podróży, nadziejach. Sporo emocji wokół niezamierzonej kolizji, która przyczyniła się do frustracji, ujawnienia dawno skrywanych uraz i gniewu oraz przymusiła do skonfrontowania się z przeszłością. Zapowiadało się nieźle. Niestety gdzieś w połowie książki zaczęłam tracić zainteresowanie. Autorka podążała z góry powziętym zamiarem, by jednak było optymistycznie, miło, czasem wręcz infantylnie. Mój brak zainteresowania wynikał więc z tego, że naprawdę porywająca historia stała się trochę mdła, bez wyrazu.
Podobała mi się formuła zastosowana w książce przez Autorkę. Lubię konstrukcje, w których jest jasny podział na „tu i teraz” oraz „wcześniej”. Dzięki temu czytelnik śledzi losy uczestników podróży i równocześnie poznaje przeszłość Addie i Deba, którzy kiedyś byli sobie bliscy. Czegoś mi jednak w tej pozycji brakowało i to dość mocno. Niby nie była zła, a jednak mnie nudziła. Jak już wspomniałam pomysł na fabułę fantastyczny, tylko rozpisanie jej w wątki, opowieści, dialogi nie spełniły moich oczekiwań. Taka niby przyjemna i lekka lektura, po której przeczytaniu poczułam się bardzo zmordowana. Jak po bardzo męczących przedświątecznych porządkach.
Wydawca @Zysk i S-ka zachęcając do lektury napisał: „Historia Polski Konecznego, opowiedziana przystępnym dla młodych ludzi językiem, zabiera nas w niezwykle interesującą podróż po meandrach polskich dziejów. Ta opowieść jest wciąż żywa i stanowi źródło różnorodnej wiedzy”. Musiałam odbyć tą podróż. Podróż, w którą wyruszyłam po raz drugi wiele, wiele lat po zakończeniu edukacji w liceum, gdzie ostatnio miałam do czynienia z przedmiotem historia. Musiałam przeczytać premierę z 9 listopada br., by zachęcić moje własne dzieci do zapoznanie się z historycznymi losami Polski trochę w inny, mniej edukacyjny, a bardziej powszechny sposób.
To historia na nowo przeze mnie odkryta. Gdzieś w połowie zaczęłam się jednak gubić. Odłożyłam ją na chwilę realizując inne plany czytelnicze, by wrócić do niej po przerwie. Bohaterowie i antybohaterowie zaczęli mi się mieszać. Same wątki historyczne związane z księstwem Polsko – Litewskim, Poniatowskim, Kościuszko, Chmielnickim, czy Batorym okazały się jednak dla mnie nie do przebrnięcia ciągiem. Sam język jest raczej bardziej naukowy, niż powszechny. Nie wiem, czy młody czytelnik poradzi sobie z tyloma odnośnikami, uwagami, ripostami ujętymi w rozbudowanych zdaniach. To o czym pisze bardzo dobrze obrazuje poniższy cytat, zapraszam.
„Gdybyśmy przynajmniej przez jedno pokolenie utrzymali w swych rękach szkoły ludowe i administrację wiejską, byłoby się przerobiło lud wiejski na nowych obywateli polskich, naród byłby się wzmocnił ogromnie…” -„Dzieje Polski opowiedziane dla młodzieży” Feliks Koneczny.
Nie odnalazłam w książce świeżości, nietuzinkowego podejścia do historii naszego kraju. Wieki przedstawiane kolejno, bez chociażby rozbudowanej myśli polskiej, która była przyczynkiem działalności powstańczej okazały się jednak dla mnie mało atrakcyjne. Styl całkowicie nieodpowiadający młodemu czytelnikowi. Niektóre wątki potraktowane pobieżnie i pokrętnie, bez dogłębniejszej analizy, bez szerszego kontekstu w aspekcie wielu innych, naukowych źródeł. Koneczny pisał ze znawstwem, jakby wykładał historię co najmniej doktorantom. Użył wiele trudnych słów, sformułował w wielu miejscach myśli w sposób skomplikowany, nie dając czytelnikowi żadnego pola do popisu, jakby bez fantazji. I tej „ułańskiej” fantazji i zabrakło w tej książce – jak w tytule – „dla młodzieży”.
SPIRIT ANIMALS. OPOWIEŚCI UPADŁYCH BESTII. WYDANIE SPECJALNE
Autor: BRANDON MULL
Cykl: SPIRIT ANIMALS (tom 7.6)
Wydawnictwo: WILGA
Liczba stron: 208
Data premiery: 29.09.2021r.
Data premiery światowej: 23.02.2016r.
O Brandonie Mullu wspomniałam przy okazji recenzji „Wojny cukierkowej”, do przeczytania której zachęciłam i starszych, i młodszych czytelników. „Spirit Animals. Opowieści upadłych bestii. Wydanie specjalne” od @WydawnictwoWilga to kolejna książka z serii. Serii wyjątkowej, bo tworzonej przez różnych autorów. Poprzednie części zostały wymyślone kolejno przez Eliota Schrefera, Victorię Schwab, Varian Johnson, Jonathana Auxiera, Sarah Prineas, Christinę Diaz Gonzalez, czy Sarwat Chadda. To takie czytanie w ramach jednego cyklu różnych pisarzy. Nie każda część podoba się tak samo, gdyż nie każdy autor trafia do naszego serca i w nasz gust. Przed rozpoczęciem czytania tej książki, ze względu na Autora miałam przeczucie, że ten tom na pewno mi się spodoba😊.
Upadłe Wielkie Bestie kiedyś zdradziły inne Wielkie Bestie. Tak zaczyna się nowy żywot bestii, niegdyś najbardziej potężnych stworzeń Erdasu. Aktualnie przemierzają świat w postaciach zwierzoduchów wyjątkowych dzieci. Niestety grozi im niebezpieczeństwo. Los stawia na ich drodze zagadkowego myśliwego, który za cel swego życia postawił sobie pozbawianie ich życia. W pięciu opowieściach Brandon Mull zabiera nas w podróż, gdzie królują Wielkie Bestie, młodzi, odważni bohaterowie nie cofający się przed żadną przeszkodą, by tylko pomóc im dalej żyć.
Ciekawy ten tom, nie powiem. To jakby zbiór historii z głównym motywem Wielkich Bestii i ich przyjaciół, młodych bohaterów. Czytając każdą opowiastkę szukałam punktu stycznego. Znalazłam go oczywiście. Każda z osobnych fragmentów opowiada bowiem o losach Upadłej Wielkiej Bestii. To ten duch fantastyki i nieograniczona wyobraźnia Autora, która pozwala tworzyć coraz to bardziej ciekawe wątki fabuły. Lubię takie nietypowe konstrukcje. Z jednej strony stanowiące odrębną całość, z drugiej splatające się w jedną spójną historię z głównym, motywem przewodnim. Jak zwykle w książce znalazłam dużo magii, tajemniczości, interesujących bohaterów oraz ciekawych stworów, by nie napisać „stworków”.
Nie musicie czytać wszystkich tomów serii Spirit Animals. Sięgając po ten najnowszy bez problemu złapiecie ten jedyny w swoim rodzaju klimat. Książeczka jest bardzo krótka, to ledwie 208 stron. Wystarczy, by pchnęła mnie w najdalsze zakamarki wyobraźni, bym zaczęła śledzić losy zwierzoduchów i ich ludzkich, młodych przyjaciół. Bardzo dobrze czyta się te historie. Style jest lekki, idealnie nadający się również do młodego widza. Fantastyczne wątki zadowolą każdego i umożliwią zabawę w wyobrażenia. W wyobrażenia o świecie, który być może jest tuż obok. Kto wie? Kto wie?
To ci dopiero rarytas😉. Książka wydana u schyłku komuny, obarczona cenzurą i napisana przez Autora, który zmarł w 1979 roku. Nie kojarzę żadnej z książek Eugeniusza Paukszta☹. Mimo, że był on Autorem niezwykle płodnym. Napisał kilkadziesiąt książek w tym książek historycznych, przygodowych, dla młodzieży oraz był również eseistą. Zaintrygowała mnie fabuła „Zatoki Żarłocznego Szczupaka”, dzięki @Wydawnictwo Iskry w tym wydaniu premierę miała 28 września br. Przesyłka dotarła do mnie spóźniona, więc również recenzję publikuję po czasie.
Mazury, ukochana Kraina Tysiąca Jezior wielu Polaków. Mazury zawsze były i są stałym punktem dla wielu szukających wakacyjnego odpoczynku. W takie jedne letnie wakacje nad mazurskie jezioro Gardyńskie wybrała się grupa studentów, Kostek i Pietrek Godyccy, Zośka, a także Mirka Knipianka oraz Julek Kania. Młodzi cieszą się z każdego dnia, z każdego promyku słońca i ciepłej wody. Spływy kajakowe, łowienie ryb, zabawa i tajemniczy leśniczy, który zaraża ich interesującą opowieścią o zatopionych niemieckich ciężarówkach na dnie jeziora. Zaraża dość skutecznie. Studenci postanawiają dokonać odkrycia i wyłowić zagadkowy kufer z dna jeziora….Czy im się to uda?
„Zatoka Żarłocznego Szczupaka” to książka dla młodzieży, po raz pierwszy wydana w 1957 roku. Według Wikipedii „(…) została napisana w Poznaniu oraz nad Krutynią pomiędzy październikiem 1954 a lutym 1956.(…) Akcja toczy się w fikcyjnej wiosce Wyraje, której pierwowzorem mogło być Bobrówko. Miejscowość zamieszkana jest w dużym stopniu przez autochtoniczną ludność mazurską, z której część nie jest przychylna Polsce, nie używa języka polskiego, a nawet prowadzi różnego rodzaju działalność antypolską…. (cyt. za Źródło). Nie dziwi więc, że fabuła osadzona została w połowie lat 50-tych XX wieku. W czasie, gdy Polską rządzili socjaliści, a polskość sama w sobie nie była zbyt popularna. Autor idealnie odzwierciedlił ówczesne dla siebie czasy. Ponad pięćdziesiąt lat od pierwszego wydania czytając wczuwałam się w ten socjalistyczny świat. Sama retoryka Autora jest na wskroś socjalistyczna. Trudno, cóż zrobić. Przecież Autor swoje powieści wydawał w środku trwania innego, polskiego świata. Mimo to zachwyciłam się kilkoma wątkami. Po pierwsze bardzo dobrze Paukszt odzwierciedlił ksenofobię miejscowych. Młodzież doznaje od nich niepokoju, braku zrozumienia i wręcz jawnej niechęci. To potomkowie Niemców zamieszkujących tereny mazurskie z czasów rządów Pruskich. To doktrynowani przez Niemców Polacy, którzy tęsknią za tym krajem utraconym i zielonymi łąkami, bo przecież u „sąsiada trawa jest zawsze bardziej zielona”. Po drugie sama grupa studentów również stanowi niezłe pole do popisu dla zwad, nieporozumień i problemów. Julek Kania to jedyny rodowity Mazur, gdy Kostek, Pietrek i Zośka to rodowici warszawiacy. Możecie sobie sami wyobrazić co może powstać z takiej mieszanki wybuchowej. Po trzecie postaci drugoplanowe, niezwykle nacechowane mazurszczyzną. Wszystko się jednak zgadza, wszak Paukszt pisał książkę nad Krutynią, rzekę przepływającą przez mazurskie jeziora. Moją sympatię zdobył Edward Fajfer (nauczyciel z Wyrajów) oraz Pan Gwizda – przedwojenny działacz mazurski. Pozostali…ach nie będę spojlerować. Sami zgadnijcie, czy byli wśród nich szpiedzy niemieccy lub sowieccy. Po czwarte ta niepozorna książka jest bardzo dobrym kompendium wiedzy na temat współistnienia Polaków, Niemców i Mazurów zarówno przed, jak i po II wojnie światowej. Nie wiadomo kto swój, a kto obcy. Kto odpowiedzialny za masowe wysiedlenia i przymusową emigrację Mazurów do NRF i dlaczego rząd PRL nie zadbał by to jednak polskość, a nie niemieckość była główną myślą kłębiącą się w głowach rodowitych Mazurów. I te jeziora, i ta przyroda. Ta jedyna w swoim rodzaju mazurska atmosfera, która mimo mrocznych tajemnic i zagadek zachwyca.
Moja ocena: 7/10
Recenzja powstała we współpracy z Wydawnictwem Zysk i S-ka.
Poprzednie części cyklu „Czterdzieści” autorki @kkostolowska za mną. Przeczytałam wszystkie; „Czterdzieści minus”, „Czterdzieści plus” oraz „Czterdzieści i co z tego”. Do tego na moim blogu znajdziecie recenzję książki, która mile mnie zaskoczyła „Księga urodzaju”. Dzięki niej odkryłam nowych bohaterów, których perypetie umiejscowione na rodzinnych ogródkach działkowych przyprawiły mnie i o śmiech, i o smutek. Wydawnictwo @Książnica wydało czwarty tom serii już we wrześniu br. Książkę trochę musiała na mnie poczekać i wreszcie się doczekała mojej uwagi. Zapraszam na recenzję.
Magda, Karola, Anita i Aśka nadal mają czterdzieści lat😉. Jak większość z nas marzą o szczęśliwym życiu, które jakoś je omija. Życie potrafi być pełne niespodzianek, w których jest miejsce na łzy, złość, negatywne emocje i niechęć do ludzi wokół oraz samych siebie. Dzięki sobie potrafią jednak radować się swoim towarzystwem i wspierać się wzajemnie. Ich trudne wybory, nie do końca wydają się tak skomplikowane, jeśli podzielą je na pół lub nawet na równe ćwiartki.
Jest to kolejna bardzo optymistyczna książka serii. Uwielbiam czytać o przyjaźni, o tym jak różne kobiety potrafią się wzajemnie wspierać, mimo wielu niepowodzeń i trudności występujących w relacji. To takie pokonywanie własnych ograniczeń, o których Katarzyna Kostołowska potrafi pisać w bardzo dobry sposób. Jej styl jest bardzo czarujący, zachęca do zanurzania się w historię do samego końca. Mimo, że fabuła nie jest skomplikowana czyta się tą część bardzo przyjemnie. Książka jest pełna optymizmu, mimo, że nie brakuje w niej trudnych momentów. Wzbudza wiele emocji. Perypetie przyjaciółek chwilami nie są do pozazdroszczenia, ale to tylko wzmaga ciekawość, co zadzieje się na kolejnych stronach.
Odkryjcie dalsze koleje losu Magdy, Karoli, Anity i Aśki, które wspierają się, mimo trudności z którymi same się borykają w swoim życiu. Nietuzinkowe losy przyjaciółek, nietuzinkowe historie. To Katarzyna Kostołowska funduje Czytelnikowi w czwartej części cyklu „Czterdzieści”.
Moja ocena: 7/10
Za możliwość zapoznania się z lekturą bardzo dziękuję Wydawnictwu Książnica.
Musisz się zalogować aby dodać komentarz.