„Taka tragedia w Tałtach” Marta Matyszczak

TAKA TRAGEDIA W TAŁTACH

  • Autorka: MARTA MATYSZCZAK
  • Wydawnictwo: WYDAWNICTWO DOLNOŚLĄSKIE
  • Cykl: KRYMINAŁ Z PAZUREM (tom 2)
  • Liczba stron: 304
  • Data premiery: 09.03.2022r.

Dzięki @Marta Matyszczak można przestać tęsknić za Guciem😊. Wystarczy, że Autorka zaprosiła mnie do kolejnego cyklu, tym razem zdominowanego przez kocimoczki i od razu ciekawiej się żyje w moim świecie czytelniczym. Dokładnie tydzień po premierze przed Wami recenzja drugiego tomu cyklu „Kryminału z pazurem” pt. „Taka tragedia w Tałtach”. Moje spostrzeżenia na temat inauguracyjnej księgi serii znajdziecie tu: klik. Z „Taką tragedią w Tałtach” zapoznałam się dzięki @Wydawnictwo Dolnośląskie, za co serdecznie dziękuję.

Ale ciała (…), mają to do siebie, że prędzej czy później wypływają na powierzchnię. Jak prawda.” -„Taka tragedia w Tałtach” Marta Matyszczak.

I tych ciał w najnowszej powieści serii „Kryminału z pazurem” jest pod dostatkiem. Zaczyna się od wypłynięcia na światło dzienne pozostałości po Bogdanie Poniedziałku, lokalnym patodeweloperze. Poniedziałku, z którym nikt nie miał kontaktu od pamiętnego, spędzanego w gronie przyjaciół Sylwestra w domu znanego na całą Polskę piosenkarza Norberta Nowaka. Okazuje się, że Sylwester nie tylko dla ofiary nie był szczęśliwy. Również nie okazał się pozytywny dla Rozalii Ginter, która z zaangażowaniem zbierała w tym dniu dowody na okoliczność zdrady jej męża, miejscowego komendanta policji Pawła Gintera, na zabój zakochanego w kotce Burbur (oczywiście tylko w jej mniemaniu😉). Tylko, że nie o zdradę z Burbur Rozalii chodziło….

Bardzo dobra kontynuacja pierwszej części nowego cyklu!

W jednym zdaniu; spójna koncepcja, czarny humor, dowcipne sformułowania, śląskość przedstawiona z przymrużeniem oka oraz masa fajtłapowatych bohaterów. Wśród ciekawych postaci prym wiedzie – z szacunkiem dla ludzkości – kotka Burbur. Niezwykle inteligentna bestia, której postrzeganie świata, własnych niewolników, czy rozkochanie w Pawle Ginterze przyprawiło mnie nie raz o śmiech na głos. To jest miara dobrych komedii kryminalnych. Gdy śmieję się w głos czytając nie mogę uznać, że książka nie spełniła moich oczekiwań😊. Jak sama Burbur o sobie mówi:

(…) kotka ze mnie z prawdziwego zdarzenia. Nie żadna tam wypucowana lampucera z rodu syjamskiego czy perskiego. Ja jestem przedstawicielką rasy europejskiej, tylko przez ostatnich tłuków zwaną dachowcami. Widział mnie kto kiedy na dachu? Przypuszczam, że nie sądzę… Moim środowiskiem naturalnym są salony.”

Śledząc blog  oficjalny Marty Matyszczak potwierdzam, że Burbur najlepiej się czuje na salonach. Oprócz predyspozycji salonowych potrafi wyrażać cięte riposty i opinie, które popieram obiema rękoma; „Ale jak kto jest taki ładny, to nie musi wiecznie błyszczeć intelektem.” – to oczywiście o ukochanym Pawełku. Wiecznie konkurująca z Rozalią i nie ukrywam, w tej konkurencji wygrywa w całej okazałości. W książce okazała się bardziej interesująca, bardziej ciekawa, mocniej zdeterminowana i dążąca do celu, niż jej „niewolnica” Ginterowa, która szamotała się pomiędzy podejrzeniami o zdradzie męża, klęskami wychowawczymi, śmiercią teściowej i relacją z byłym gangsterem, a aktualnie oddanym właścicielem yorka Pusi. Tego w tej powieści mi zabrakło. Silnej, podobnej do Róży Kwiatkowskiej, którą ubóstwiałam w serii „Kryminału pod psem” postaci kobiecej. Z punktu widzenia złożoności i charakteru postaci, nie jest ciekawa ani Ginterowa, ani Ilonka Babiś, ani siostry Poniedziałkowe, czy mrągowska policjantka Sylwia Tokarska. Z postaciami męskimi nie jest lepiej. Paweł Ginter, jakby totalnie bez charakteru. Ukrywający swoje prawdziwe uczucia, nieudolny śledczy. Trochę taki Charlie Czaplin miejscowej policji. Stosujący uniki i nie lubiący konfrontacji. Drużyna składająca się z Nowaka, Ciachorowskiego, Wolańskiego i Kalicy to mieszanka takich podstarzałych lelum polelum. Z ich panteonu najbardziej w gust przypadł mi Pejter Pierończyk, a jego dialog z posterunkowym Romaniukiem wywoływał u mnie salwy śmiechu. Najbardziej wyrazistą męską postacią jest Robert Osipczuk, do którego zapałałam chorobliwą wręcz sympatią. I jestem niezwykle ciekawa, co też z jego udziałem wymyśli Matyszczak w kolejnej odsłonie serii😊.

Ale przecież o to chodzi w komediach kryminalnych. O te wszystkie błazeństwa, nieudolnych śledczych, przypadki i tajemnice, które wyjaśniane są całkiem przypadkiem. Komedach kryminalnych będących bardzo trudnym gatunkiem. Każdego autora piszącego w tym stylu podziwiam. Za ocenę tego typu książek w znacznej mierze odpowiada poczucie humoru czytelnika, a każdy z nas ma je inne. W moim przypadku Marta Matyszczak wkomponowała się w moje preferencje dowcipowe w stu procentach. Każdą książkę odbieram w tak samo pozytywny sposób spędzając z nią mile czas. No, ale ile jest takich czytelniczek, czy czytelników, którym podoba się humor Autorki?

Z lekturą spędziłam bardzo mile czas. Książkę pochłonęłam w jeden wieczór chichrając się od czasu do czasu. Nie samym chlebem żyje człowiek. Czasem do życia bardziej potrzebna jest dobra książka, która zabierze nas w inny, ciekawszy i bardziej radosny świat. Miłego czytania!!!

ps. Dziękuję Marcie Matyszczak za ukłon w stronę świata Gucia. Potomek – Chojarska i Olek Szpon może nie moi ulubieńcy, ale zawsze znajomi😊.

Moja ocena: 7/10

Za egzemplarz recenzencki bardzo dziękuję Wydawnictwu Dolnośląskiemu.

„Współautorzy” Aleksandra Marinina

WSPÓŁAUTORZY

  • Autorka: ALEKSANDRA MARININA
  • Seria: ANASTAZJA KAMIEŃSKA (tom 25)
  • Wydawnictwo: CZWARTA STRONA
  • Liczba stron: 560
  • Data premiery: 23.02.2022r.
  • Data 1 wydania polskiego: 01.01.2004r.

Do cyklu o Anastazji Kamieńskiej powróciłam po latach tomem 24 pt. „Zasada trzech sprzeciwów” (recenzja na klik). Wówczas Major Kamieńska rozwikłała zagadki kryminalne – mimo rekonwalescencji po złamanej nodze – związane ze zbrodniami dziejącymi się wokół jednej, szacownej rosyjskiej rodziny. Wydawnictwo @Czwarta Strona wydało 23 lutego br. kolejny tom serii pt. „Współautorzy”. I choć kwestie rosyjskie w tym momencie nie są moimi ulubionymi, lekko się ociągając sięgnęłam do najnowszej propozycji wydanej autorki, Aleksandry Marininy.

Ale rany bardzo bolą… Rany pozostawione przez upokorzenie, oszustwo i niesprawiedliwość. Co z nimi począć? Zlekceważyć i zapomnieć? Niech sobie bolą? A kto powiedział, że przestaną boleć, jeżeli człowiek zrobi to, co uważa za przywrócenie sprawiedliwości? Rany pozostaną, podobnie jak pamięć o oszustwie i upokorzeniu, dojdzie tylko zrozumienie tego, że w odpowiedzi na zadany ból ty też zadałeś komuś ból. I to wszystko. Żadnej ulgi. Pojawi się jedynie niepotrzebny ciężar.” -„Współautorzy” Aleksandra Marinina.

Dwa pozornie niezwiązane ze sobą kryminalne wątki. Jeden toczy się wokół projektu pisarskiego o nazwie Wasilij Bogusławski. To pod tym imieniem i nazwiskiem trójka osób wydaje poczytne kryminały. Trzon zespołu stanowi znany pisarz Gleb Bogdanow, wspiera go w roli kreatywnej autorki fabuł Jakaterina Sławczikow, a za eksploatatora robi Wasilij Sławczikow, jej pasierb. Każdy z nich ma inną historię, inne predyspozycje, które finalnie łączą się w jeden pisarski talent. To niby zaczyna interesować się para naukowców, którzy starają się odzyskać bardzo ważne materiały dziennikarskie. Drugi związany jest ze śmiercią ciężarnej Jeleny, młodej żony biznesmena Jegora Safronowa, która do niedawna była recepcjonistką w jego salonie urody. Safronow od razu staje się podejrzany, tym bardziej, że do ślubu doszło w wyniku jednej wspólnej nocy. W pewnym momencie podpułkownik Kamieńska zaczyna łączyć te dwie sprawy. W pewnym momencie śledczy zaczynają odkrywać drugie dno. Z przeszłości odkrywają związki, które doprowadziły do późniejszych śmierci. Czy to przypadek, czy w pełni zaplanowane morderstwa?

Po przeczytaniu „Współautorów” mam podobne odczucia jak po lekturze tomu 24. Marinina to bez wątpienia mistrzyni kreowania zawiłych, skomplikowanych i wielowarstwowych wątków. Kompozycje jej seryjnych książek są zawsze takie same. Dużo się dzieje, jest wiele ofiar. Śledczy markotnie i mozolnie rozgrzebują przeszłość zamordowanych szukając jakiejkolwiek rysy, jakiegokolwiek punktu zaczepienia. Snują rozmaite hipotezy, które Marinina obala w trakcie rozwijania fabuły, by finalnie czytelnika totalnie zaskoczyć w zakończeniu. Okazuje się, że mąż nie ma znaczenia, wielokrotne rozwody również, niechęć do byłego męża własnej żony nie ma związku, a trudne relacje z pasierbem w ogóle nie miały miejsca. Do tego dochodzi zawsze wiele wątków obyczajowych; rozwody, niespełniona miłość, zakazany romans, rys psychologiczny skonstruowany na dziecięctwie bohaterów i ich relacjach z rodzicami, powątpiewanie w ojcostwo, niespełnione ambicje literackie, uzależnienie od szybkiego seksu bez zobowiązań, liczni partnerzy seksualni i wiele, wiele innych. W tym wszystkim podpułkownik Kamieńska stara się zdać egzamin na doktorat by uniknąć emerytury w wieku kolejnych dwóch lat i żyje w symbiozie ze swoim mężem również naukowcem Loszką. Wierzcie, że nie pospojlerowałam za bardzo, gdyż wątków wokół głównej fabuły Marinina namnożyła znacznie więcej. Nadal bardzo mi się podoba Kamieńska, mimo, że jest totalnie oddana swemu mężowi. To oddanie nie jest jednak jej słabością. Jest jej wyłącznie ludzką twarzą. Jak sam o niej mówi jej przełożony: „Och, Kamieńska (…) Z tobą są wieczne problemy…Niby jesteś mądrą babą i znasz się na robocie, ale przy tobie człowiek się czuje tak, jakby siedział na beczce z prochem. Nie mogę się doczekać aż przejdziesz na emeryturę.” Aśka vel Nastka Kamieńska taka właśnie jest. Potrafi i skłamać, i postąpić niezgodnie ze sztuką milicyjną, byle tylko osiągnąć cel i zbliżyć się do prawdy.

Bardzo cenię w książkach z serii to zachłyśnięcie się Marininy światem naukowców. I w tej, i w poprzedniej książce jej autorstwa od ciekawych, inteligentnych, szanowanych naukowo postaci aż się roi. Profesorowie prawa, wybitni inżynierowie, pisarze z tradycjami, artyści i inni. To świat, który autorka odwzorowuje z wielkim zaangażowaniem w każdym szczególe, w zachowaniu, w opisie postaci i jej doświadczeniu, nawet w scenografii mieszkania i sposobie zachowania, a także tradycjach i obyczajach. Zgłębiając w roli czytelnika ten naukowo – profesorski świat miałam wrażenie jakbym obcowała sama z bardzo inteligentnymi i arcy-wybitnymi osobistościami. Jakbym sama z nimi dyskutowała i biła się na argumenty. Jakbym była częścią ich świata.

Sama koncepcja projektu Bogusławskiego zasługuje na wielkie uznanie. Nie jest to oszustwo. Prawda jest objawiana od początku do końca, co nie ma negatywnego wpływu na poczytność kryminałów. Pomysł Marinina dopracowała w każdym szczególe. Niezwykle inspirujące okazało się zanurzenie w dysputach i dyskusjach członków zespołu, w trakcie których każdy przedstawiał swoje racje i bronił swego stanowiska. A tylko siła argumentacji mogła doprowadzić do korzystnego dla którejś ze stron rozstrzygnięcia. Koncepcja Wasii odnośnie duszy dziecka mnie rozczuliła. Podobnie jak z uśmiechem na ustach czytałam o podarku dla Nastki od jej własnego męża. Nie wiem czy chciałabym dostać małą figurkę drewnianego starca, która miałaby mnie oswoić z przemijaniem. Zdecydowanie doceniam jednak pomysł i jego rozpisanie na kartach powieści.

(…) nie ma żadnego znaczenia, jak przeżywamy życie, bo życie to zaledwie jeden epizod w długim łańcuchu rozmaitych epizodów. Nic nie szkodzi, jeżeli jeden epizod się nie uda, następny będzie inny, o wiele lepszy.” -„Współautorzy” Aleksandra Marinina.

I to życie przedstawione z różnych perspektyw, w różnych osobach, bardzo urozmaiconych, jest zaletą tej powieści. To proza z całą kawalkadą osobliwości i zagadkami, które się tylko mnożą. Ot, chociażby śmierć dziennikarza. Nawet ona ma znaczenie. Bo przecież:

Z jakiegoś powodu nikt nie chce wierzyć w nieszczęśliwe wypadki przydarzające się dziennikarzom(…). Nieszczęśliwy wypadek może się przydarzyć każdemu: dozorcy wujkowi Wani, mistrzowi olimpijskiemu, a nawet agentowi. Tylko nie dziennikarzowi. Jeżeli dziennikarz nie umiera śmiercią naturalną na skutek długotrwałej choroby, to jasne, że walczył o prawdę…”-„Współautorzy” Aleksandra Marinina.

Moja ocena: 8/10

Za możliwość przeczytania książki dziękuję wydawnictwu @Czwarta Strona.

„Niewidzialna dziewczyna” Lisa Jewell

NIEWIDZIALNA DZIEWCZYNA

  • Autorka: LISA JEWELL
  • Wydawnictwo: CZWARTA STRONA
  • Liczba stron: 382
  • Data premiery: 9.02.2022r.
  • Data premiery światowej: 1.06.2021r.

„(…) To zupełnie co innego. Jedyne złe książki to takie, które napisano tak fatalnie, że nikt nie chce ich wydać. Każda książka, która została wydana, jest dla kogoś „dobrą książką”.

Lisa Jewell jest autorką „Idealnej rodziny”, z której powyższy cytat pochodzi (recenzja na klik). Książki, która wbiła mnie w fotel tak głęboko, że oceniłam ją 10/10😊. „Idealna rodzina” okazała się ciekawym studium i słabości, i bestialstwa człowieka. Czytając ją targały mną silne emocje. Tak silne, że wątki z „Idealnej rodziny” pamiętam do dziś. Jeśli nie czytaliście jeszcze tej książki to koniecznie musicie to nadrobić. Jestem ciekawa, czy Wasza opinia będzie również pochlebna jak i moja.

Słysząc, że Wydawnictwo @Czwarta Strona wydaje kolejną powieść tej autorki nie wahałam się ani chwili. W „Niewidzialnej dziewczynie”, która premierę miała 9 lutego br., szukałam złożonych postaci, wielowarstwowych, nie dających się jednoznacznie zakwalifikować. Oczekiwałam napięcia, tajemnicy i wielowątkowości. Czy „Niewidzialna dziewczyna” sprostała „Idealnej rodzinie”?

Jewell zaprosiła czytelnika do życia Cate, Saffyre oraz Owena. Losy całej trójki spotykają się na jednej ulicy, na którą spoglądać można z wykuszowego okna. Na ulicy w Hamstead, gdzie za rogiem mieszkał Zygmunt Freud. Ulicy, na której zaczynają się dziać niemiłe wydarzenia. Wydarzenia związane z napaściami seksualnymi na kobiety. Pozornie szczęśliwe życie Cate zaczyna mieć rysy. Jej córka Georgia boi się o siebie, Josh zaczyna chodzić po okolicy szukając tego „zboczeńca”, a mąż Cate psycholog dziecięcy Roan coraz mniej spędza czas w domu angażując się w jego życie. Cała rodzina Foursów spogląda na sąsiada z naprzeciwka, trzydziestotrzyletniego Owena Picka, który traci pracę w college’u oskarżony o niewłaściwe zachowanie względem studentem. Samotnika, nie obeznanego z kobietami, zafascynowanego Brynem i jego aktywnością w siedzi. Nie tylko Foursowie są obserwatorami. Obserwuje też Saffyre Maddox, siedemnastolatka będąca w przeszłości pacjentką Roana Foursa. Dlaczego zakrada się nocą na ulice Hamstead i kogo próbuje nakryć na gorącym uczynku?

No nie jest to proza na miarę „Idealnej rodziny”. W moim odczuciu „Niewidzialna dziewczyna” to kolejny thrillerek, który i owszem miło się czytało, bez żadnego zaangażowania emocjonalnego, ale który niestety zapomnę szybciej niż zdąży na egzemplarz opaść kurz. Spodziewałam się naprawdę fascynującej historii. Spodziewałam się krzywdy, bólu, głębokiego dochodzenia do prawdy, tajemnic i fasady życia, która w pewnym momencie runie pozostawiając tylko gruzy. Dostałam raczej mdłą historię znudzonego sobą małżeństwa, w którym więcej kłamstw niż szczerych uczuć. Zafascynowaną tajemnicami nastolatkę, która boryka się z trudnymi doświadczeniami z przeszłości, a której nie udzielono fachowej pomocy (oj, szkoda, że ten wątek został potraktowany po macoszemu!!!). Słabe śledztwo w sprawie oskarżeń w kierunku Owena, bardzo słabe. Sama fascynacja Owena Brynem całkowicie mnie nie przekonała. Autorka niewystarczająco w mojej opinii przedstawiła motywy, determinanty jego zachowania w aspekcie kontaktu z tym człowiekiem. Ten wątek wydawał mi się jakby wrzucony na siłę, by jeszcze bardziej zagmatwać historię i sprawić ją bardziej ciekawą. Fabuła ma jednak duży potencjał. Jest w niej wszystko, co w thrillerach lubimy najbardziej; skrzywdzone dziecko, nieprzepracowana trauma, nieudolni dorośli i masa pomyłek, które wiodą śledczych nie pod ten adres co należy. Co do sprawcy domyśliłam się od razu. Trudno nie było odczytać związku pomiędzy zdarzeniami z przeszłości, a tymi, które dzieją się teraz.

Nie jest to jednak książka z samymi wadami. Bardzo dobrze Lisa Jewell skonstruowała powieść. Krótkie rozdziały zatytułowane są imionami bohaterów, z perspektywy których przyglądamy się wydarzeniom. Akcja jest więc uporządkowana i nie pozwala się pogubić. Brakowało mi jednak narracji pierwszoosobowej, która wspaniale się sprawdziła w przypadku Saffyre. Jej postać wydaje się chyba dzięki niej bardziej realna, bardziej rzeczywista i prawdziwa. Sam język taki typowy brytyjski. Wyważony, uładzony. Zdania skonstruowane ze słów układają się uporządkowanie w relacje, opinie, spostrzeżenia, czy dialog. Praktycznie bez żadnych niespodzianek, niepokoi.

Nie jest to książka na miarę „Idealnej rodziny”. Jest to powieść, której daleko to prawdziwego psychologicznego thrillera. Według mnie to powieść obyczajowa z wątkiem kryminalnym, a ja rzadko jestem zadowolona z takiego połączenia.

Moja ocena: 6/10

Egzemplarz recenzencki otrzymałam od WYDAWNICTWA CZWARTA STRONA, za co bardzo dziękuję.

„Zagadka Błękitnego Ekspresu” Agatha Christie

ZAGADKA BŁĘKITNEGO EKSPRESU

  • Autorka: AGATHA CHRISTIE
  • Wydawnictwo: DOLNOŚLĄSKIE
  • Cykl: HERKULES POIROT (tom 6)
  • Seria: JUBILEUSZOWA KOLEKCJA AGATHY CHRISTIE
  • Liczba stron: 272
  • Data premiery w tym wydaniu: 23.02.2022r.
  • Data 1 wydania polskiego: 1.01.1966r.
  • Data premiery: 3.03.2008r.

Myśląc o cyklu z Herkulesem Poirot mam przed oczami najwybitniejszego moim zdaniem odtwórcę tej roli, Davida Sucheta, brytyjskiego aktora i producenta filmowego, który ponad 70 razy wcielał się w rolę tego najsławniejszego francuskojęzycznego detektywa w serii kryminałów Poirot. Bardzo lubię filmy z tej serii. Mają w sobie niezwykły urok i klasę tamtych czasów. Czasów, w których zostały osadzone. Czytając szósty tom cyklu, wydany w lutym br. w Jubileuszowej Kolekcji Agathy Christie przez @Wydawnictwo Dolnośląskie szukałam w Poirocie – Davida Sucheta. Gdzieniegdzie go znalazłam, gdzieniegdzie nie. Moim zdaniem filmowa wersja Poirota ma więcej uroku, niż literacki pierwowzór😉.

Żeby zapewnić postęp ludzkości, musimy się uczyć od tych, którzy stoją niżej od nas w królestwie zwierząt. Ja zawsze tak robiłem. Byłem kotem, który czai się u mysiej dziury. Byłem psem, tropiącym świeży ślad, nie odrywającym od niego nosa. I również(…) byłem wiewiórką. Zbierałem okruchy informacji tu i tam. A teraz wracam do mojego schowka, żeby odnaleźć pewien szczególny orzech, który złożyłem w nim, policzmy, siedemnaście lat temu.” – „Zagadka Błękitnego Ekspresu” Agatha Christie.

Pozornie błahy problem amerykańskiego milionera Rufusa Van Aldina zamienia się w wielką tragedię. Nieszczęśliwa w małżeństwie jego córka Ruth Kettering miała być wreszcie szczęśliwsza dzięki rozwodowi z Dereekiem, który miał zakończyć ich dziesięcioletni związek. Obdarowana przez ojca przepięknym rubinem należącym w przeszłości do Carycy Katarzyny, nazywanym Sercem Płomienia, wyrusza do Paryża, by odsunąć od siebie nieprzyjemności rozwodowe i spotkać się z przyjacielem z przeszłości. Niestety nie osiąga celu. Zostaje zamordowana w przedziale Błękitnego Ekspresu, a klejnot skradziony. Wszystkie poszlaki wskazują na męża bogatej dziedziczki, który w chwili jej śmierci staje się spadkobiercą ponad dwóch milionów dolarów. Nie jest o winie wdowca przekonany Herkules Poirot, który również podróżuje, by odpocząć od angielskiego deszczu. Współpracując z policją oraz wszystkimi, który mieli jakikolwiek kontakt z ofiarą oraz osobami z jej otoczenia, rozpoczyna śledztwo.

W kryminałach Agathy Christie w młodości zaczytywałam się nałogowo. Nie liczyło się wydanie, liczyła się autorka i bohater Hercules Poirot. Pamiętam, że bardzo mi się podobał sposób przedstawienia pracy śledczej detektywa, jako wynik błyskotliwego umysłu i ciężkiej pracy szarych komórek. Do tego niezwykła umiejętność łączenia i kojarzenia faktów. Autorka musiała stworzyć nad-detektywa przy tak zawiłych i skomplikowanych intrygach, do których rzadko kiedy prowadzą poszlaki i znalezione na miejscu zbrodni dowody.

„Zagadka Błękitnego Ekspresu” została napisana przez Christie w 1928 roku. Jeszcze sześć lat i będzie obchodziła okrągłą rocznicę. Sto lat!!!, chciałoby się krzyknąć. W książce pobrzmiewają echa tamtych czasów. Stereotypy po obu stronach. Kettering mówi: „Pewnie przyniesie mi pecha. Jak to kobiety” 😊. Ojciec do córki woła: „I ty dałaś się na to złapać! (…) Że też kobiety mogą być tak głupie!”😊😊. Tancerka dzieli się spostrzeżeniami: „Wy, Anglicy jesteście zdumiewający. (…) Amerykanie są tacy zimni.”.  „(…) Znam mężczyzn, monsieur, opowiadają różne bzdury. Bóg wie, co by się działo, gdyby traktować poważnie wszystko, co wygadują.” Brytyjczyk „przyglądał się temu z chłodną dezaprobatą…Czuł się nieswojo, nie na miejscu, zmieszany. Poirot,, przeciwnie, napawał się sceną z błyszczącymi oczyma”. Czy chociażby; „Kobieta powinna być spokojna, miła i dobrze gotować…”. Nie poczytuję jednak myślenia stereotypowego jako wadę książki. Chapeau bas w stronę Christie, która żyjąc sprzed stu lat potrafiła niejednokrotnie stworzyć silne, ciekawe postaci obu płci. Rzadko który z jej bohaterów był oczywiście dobry lub oczywiście zły. Rzadko kiedy był czarno – biały. Autorka potrafiła skleić postać nadając jej charakter z wielu stron, nadając jej wiele odcieni szarości. W tych złożonościach idealnie rozeznaje się nie kto inny jak Poirot uważający, że „(…) nie ma sensu zostawać detektywem, jeśli się nie potrafi zgadywać”. I tu wielkie moje zdziwienie. Okazuje się, że nie tylko mozolna dedukcja przynosi oczekiwany rezultat. Czasem jest to po prostu zdolność trafnego zgadywania.

Historia opisana w fabule jest bardzo rozbudowana. Wątek kryminalny pojawia się dopiero po pierwszych stu stronnych. Przez pierwszą część czytelnik zatapia się w historię Ketteringów, okoliczności zakupu drogocennego rubina, powierzchowne przywiązanie do Dereeka Mirelle, czy niespodziewany spadek Katarzyny Grey i knowania jej dalekiej kuzynki. W wyniku zbrodni wszystkie postaci w pewnym momencie się ze sobą stykają, a co ważne łączy je postać sławnego detektywa, który wśród nich krąży jak sęp nad padliną szukając jakichkolwiek powiązań. Ten sposób przedstawienia fabuły jest totalnie różny od tego znanego z serii filmowej, gdzie zwykle wszystko zaczyna się od występku. Przydługi wstęp trochę mnie znużył. Nie ustałam tylko dlatego, że to przecież Agatha Christie. Jej po prostu nie wypada odłożyć!!!

Będąc nastolatką byłam bardzo zachwycona serią z Poirotem. Z wiekiem dostrzegam jednak wiele mankamentów historii. Christie nie jest pozbawiona luk fabularnych, mnogość postaci utrudnia rozeznanie się w wątku kryminalnym. Samo rozwiązanie „wyskakuje jak Filip z konopi”. Nie prowadzi do wyjaśnień żaden trop, żaden ślad, żadna „nić Ariadny”. Poirot chodzi, rozpytuje, spotyka się i jada posiłki w doborowym gronie. Podsyca to ciekawość czytelnika, który oczekuje jakiejkolwiek poszlaki. Nadaremno jednak. Sam Poirot chwilami jest bardzo arogancki i to nie w taki uroczy, staroświecki sposób. Kompletnie nie rozumiałam jego osobistych uwag, spostrzeżeń kierowanych w towarzystwie do przecież bardzo zamożnych, eleganckich, elokwentnych osób. Jego zachowanie odbierałam więc jako trochę gburowate. Na uwagę zasługuje klasyczny język. Bohaterowie bez względu na reprezentowaną grupę społeczną odnoszą się do siebie z szacunkiem formułując wypowiedzi na najwyższym poziomie. I kompletny zawód w osobie Katarzyny Grey, bohaterki niewiele wnoszącej do powieści, a także samego tajemniczego Markiza z pierwszych stron. Nie dane mi było go poznać.  

Książka dla fanów Agatha Christie, której powieści już od lat rozbudzają wyobraźnię czytelnika. Do tego przepiękne wydanie jubileuszowe od Wydawnictwa Dolnośląskiego. Przyznajcie sami😉, mieć taką kolekcję w swej biblioteczce to prawdziwy rarytas. A ja…. Ja muszę nauczyć się czytać historie o Herkulesie Poirocie na nowo.

Moja ocena: 6/10

Recenzja powstała dzięki Wydawnictwu Dolnośląskiemu!

„Dolina Cieni” Bartosz Szczygielski

DOLINA CIENI

Autor: BARTOSZ SZCZYGIELSKI
Wydawnictwo: CZWARTA STRONA
Liczba stron: 383
Data premiery: 9.02.2022r.

Coś w tym pisarstwie @Bartosz Szczygielski – pisarz zdecydowanie jest😊. Coś co mnie przyciąga i nie pozwala odłożyć książki na bok, póki nie dotrwam do ostatniej strony.

Chwaląc się mojej Przyjaciółce, że na półce czeka nowy Szczygielski z książką pt. „Dolina Cieni”  usłyszałam w odpowiedzi: „To szybko przeczytasz”. Do szybkiego przeczytania nie byłam w ogóle przekonana. Uwaga mojej Psiapsi wręcz mnie rozdrażniła. Tyle spraw na głowie, tyle tematów, tyle niepokojów, a do tego Dzieci i praca, a tu taka bezczelna pewność w głosie😉. Okazuje się jednak, że inni znają nas o wiele lepiej niż my siebie sami. Wczoraj zaczęłam czytać premierę z 9 lutego br. od Wydawnictwa @Czwarta Strona, a dziś publikuję recenzję. No przyznaję się publicznie, faktycznie miała rację. Szybko przeczytałam. Podobnie jak dwie poprzednie książki Autora: „Nie chcesz wiedzieć” oraz „Winni jesteśmy wszyscy”.

Zdecydowanie coś w tym pisarstwie Szczygielskiego jest….

Moja matka umarła, próbując zapewnić mi lepsze życie(…) W jakimś ścieku, gdzie nikt się nią nie zainteresował, dopóki nie zaczęłam jej szukać. Miałam dwanaście lat! Dzieci nie robią takich rzeczy, nie znajdują swoich matek martwych z przemęczenia i ogryzionych przez szczury…” – „Dolina Cieni” Bartosz Szczygielski.

„Kiedy umierasz, życie staje się prostsze” – z opisu Wydawcy.

Dwie perspektywy czasowe. Rok 1994, w którym lokalną społecznością wstrząsa wypadek Michała i Agnieszki Wawrzyńców. On młody, ona młoda. On ginie, ona przeżywa będąc w wielkim szoku. Rok 2009 Tomasz Rach przyjmuje od swej współpracowniczki Marty zlecenie przewozu czterech kobiet oraz jednej dodatkowej przez niemiecką granicę. Spotyka się z przedstawicielem zleceniodawcy w umówionym miejscu pod osłoną nocy. Zamiast transportu na miejscu spotyka dwóch strażników straży granicznej oraz tajemniczą Helenę, jedyną żyjącą kobietę, która miała być uczestniczką transportu. Sytuacja staje się tym bardziej skomplikowana, gdy Helena przyznaje, że tak naprawdę Tomasza szukała i o jego pomoc prosiła Martę. Martę, która nie jest w stanie wytłumaczyć Rachowi swojego udziału w przedsięwzięciu. Przedsięwzięciu, którego początki tak naprawdę sięgają piętnastu lat wstecz.

Jako czytelnik lubię dokonywać projekcji moich oczekiwań na przeróżne fabuły. Zauważyłam jednak, że tym bardziej mi się książka podoba, im bardzie fabuła mnie zaskakuje. Jeśli jest przewidująca oceniam ją zwykle słabo. „Dolina Cieni” słaba nie jest i to z wielu powodów. Bardzo podoba mi się konstrukcja książki. Retrospekcje przedstawione w rozdziałach zatytułowanych rokiem 1994, czy chociażby „W cieniu”. Warto wspomnieć, że ten cień bardzo długo nie został nasłoneczniony, praktycznie do samego końca. Akcja jest więc uporządkowana. Grudzień 2009 przenosił mnie co rusz w czasy bieżące, w których Tomasz Rach próbował  pomóc Helenie i poskromić duchy przeszłości. Polubiłam i Martę, i Helenę i Agnieszkę. Jako postaci kobiece każda okazała inna, każda naznaczona inną przeszłością. Zabrały mnie w swój świat, bardzo trudny, skomplikowany i niezwykle samotny. Świat, w którym nie ma miejsca na radość, szczęście i długie życie u boku kochanej osoby. Chociaż ostateczne rozstrzygnięcie między Michałem a Agnieszką totalnie mnie zaskoczyło, zmiażdżyło więc. Ale cóż, moja rola ogranicza się do czytania, a Bartosza Szczygielskiego do pisania. Autor miał więc pełne prawo skonstruować wątek w sposób, który wydawał mu się najbardziej właściwy. Sam główny bohater Tomasz Rach przypomina mi jednego z moich ulubionych bohaterów historii kryminalnych. Taki niby amator, ale potrafiący odnaleźć się w każdej sytuacji. Silny w swojej słabości. Jak się okazuje nie do końca totalnie spostrzegawczy. Próbujący odnaleźć się wśród tych wszystkich kobiecych imion z przeszłości i teraźniejszości. Nie do końca mu się to jednak udaje. Postać księdza Jana została wyjątkowo dobrze skonstruowana. Nie do końca zły, nie do końca dobry. Idealny z pewną rysą na charakterze. Uwikłany w lokalne zależności… cóż, który lokalny klecha może tego uniknąć? Jego wątek jest w mojej opinii zaletą tej powieści.

Jako nałogowa czytelniczka thrillerów jestem usatysfakcjonowana. Jeśli poszukujecie mocnych wrażeń, skomplikowanej fabuły, szybkiej akcji, ogromu emocji i ciekawej zagadki z przeszłości „Dolina cieni” jest dla Was książką idealną. Bartosz Szczygielski po raz kolejny udowodnił, że pisarzem thrillerów nie został z przypadku. I mimo, że ilość wątków i splotów akcji jest bardzo duża, polecam lekturę z pełną świadomością. Czytajcie!!!

Moja ocena: 8/10

Za możliwość zapoznania się z lekturą bardzo dziękuję WYDAWNICTWU CZWARTA STRONA.

„Kot w Tokio” Nick Bradley

KOT W TOKIO

  • Autor: NICK BRADLEY
  • Wydawnictwo: ZNAK
  • Liczba stron: 416
  • Data premiery: 09.02.2022r.

Co sobie myślałam czytając, że „Kota w Tokio” napisał „kulturoznawca, który poświęcił swój doktorat postaci kota w kulturze japońskiej”? (cyt. za notka biograficzna na obwolucie „Kot w Tokio” Nick Bradley). Nic kompletnie, nic. Co sobie myślałam przeglądając tytuły rozdziałów i próbując odszyfrować „Street Fighter II (Turbo)”, Sakura”, Kotoskopia” 😉, „Bekaneko”, „Omatsuri”, czy „Trofalaksja”, kiedy znam tylko  nigiri, hosomaki, futomaki lub ewentualnie uramaki? Niby brzmi znajomo, a jednak😊. Tak naprawdę to zaintrygował mnie opis Wydawcy. @wydawnictwoznakpl zaczęło w następujący sposób: „Kim jest tajemniczy kot błądzący ulicami tętniącej życiem metropolii? Demiurgiem, szaleńcem, przewodnikiem, a może duchem miasta, który w niepowtarzalny sposób łączy ze sobą ludzi i zdarzenia?”. Od razu wyobraziłam sobie tego kota!!! Giętkiego, ciekawskiego, sprytnego, nieuchwytnego. Wyśmienitego łowcę i obserwatora, dobrze widzącego w ciemnościach. I od razu, co ważniejsze wyobraziłam sobie, co on może zobaczyć…. A tak pracująca wyobraźnia nie mogła pozostać bez odpowiedzi. „Kot w Tokio” Nicka Bradleya za mną. A co sobie myślicie po wstępie do recenzji? Mam nadzieję, że myślicie; warto ją przeczytać.

„Praca tworzy to miasto. Jeśli jesteś w Tokio i na chwilę przestaniesz pracować, miasto cię połknie i nikt nie będzie o tobie pamiętał. (…) To miasto nigdy nie odpoczywa. Szczególnie nocą. Sen w Tokio wpisany jest w pracę. (…) To miasto jest jednym z największych więzień świata – ma trzydzieści milionów mieszkańców.” „Kot w Tokio” Nick Bradley.

To powieściowy reportaż człowieka zakochanego w Kraju Kwitnących Wiśni. Historie z pozoru niezwiązane ze sobą, które przeplatają się wspólnymi bohaterami oraz szylkretowym kotem w tle. Tokio poznajemy oczami tatuatora, który wykonuje swój fach w sposób tradycyjny i kreśli na plecach młodej dziewczyny mapę Tokio opowiadając przy tym historie. Tokio konsumujemy z perspektywy bezdomnego Ōhashi, niezwykle kulturalnego człowieka, którego dobroć zostaje wystawiona na próbę. Mężczyznę postrzegającego siebie jako; „niechcianego, niepotrzebnego, nieestetycznego, nieciekawego, nieprzygotowanego, nieznanego, nieistotnego…”. Na Tokio patrzymy oczami Makoto  zafascynowanego grą Street Fighter II, która jest w stanie przyćmić nawet obraz atrakcyjnej dziewczyny Kyōko. Tokio chłoniemy i czujemy osobą samotnego taksówkarza, który nie pogodził się od tej pory z przedwczesną śmiercią żony. Tokio nie da się nasycić. Nawet jeśli obcujemy z nim w osobach różnych bohaterów. Bohaterów nietypowych, nieszablonowych, arcyciekawych, których przenikliwość świata pomaga nam zrozumieć to dziwne miasto, ten dziwny, całkowicie różny od naszego świat.

Wspaniale się czytało tą powieść. Aż dziw, że jej kanwą była praca doktorska jej Autora. Mimo, że poszczególne rozdziały dotyczą innego głównego wątku, Nick Bradley splótł historię w całość nie tylko osobą kota, lecz przede wszystkim postaciami, które łączy wspólne doświadczenie. I tak z pierwszego rozdziału na Kentarō wpadł przypadkowy przechodzień, bezdomny, który z wrodzonym taktem i niezwykłą kulturą przeprosił za nieporozumienie. Tym bezdomnym okazał się Ōhashi, którego historia została opisana w rozdziale „Upadłe słowa”. Ōhashi’emu pomagał Makoto  przekazując mu pod sklepem reklamówkę z zebranym jedzeniem, o którym dowiadujemy się wiele w trzecim rozdziale powieści. I tak dalej, i tak dalej…. Splatają się losy wielu bohaterów dzięki tej konstrukcji. To uczy uważności i łączenia. Niezwykle spodobała mi się ta koncepcja powieści. Narracja, w której ogromne znaczenie mają związki pomiędzy poszczególnymi bohaterami.

Niezwykłą zaletą książki jest obrazowanie miasta w sposób subiektywny, z perspektywy konkretnych jednostkowych osób, ich doświadczeń, wad i zalet, trudnych losów, cech charakteru. Z perspektywy decyzji, które podjęli w przeszłości i które zaważyły na ich dalszym losie. To nie smutny obraz miasta, o nie. To historie o ludziach z krwi i kości, które pokazują współczesne bolączki, z którymi boryka się każde społeczeństwo, a szczególnie japońskie, które zakotwiczone jest w innej kulturze i w innym świecie. Gdzie nie ma czasu na związki rodzinne, długoletnie relacje i odpoczynek. Gdzie hołduje się wielogodzinnej pracy i krótkiemu snu. Gdzie śpi się z lalkami częściej, niż z prawdziwym, drugim człowiekiem. Gdzie gry stają się sensem życie, a dialog wydaje się trudnym doświadczeniem. Autor zachwycił mnie nie tylko historiami, ale także językiem i stylem. Książkę czyta się bardzo przyjemnie, a obcobrzmiące nazwiska, nazwy i słowa nie są utrudnieniem, lecz raczej wzbogacają powieść dodając jej wyjątkowości.

Zachwycający obraz społeczeństwa. Autor w sposób badawczy i pociągający opisał ekscytujące miasto, w którym można zakochać się od pierwszego wejrzenia. Intrygująco przedstawił bohaterów, którzy przykuwają wzrok czytelnika swoją wyjątkowością. To nie typowy Kowalski, ani typowa Kowalska jest postacią pierwszoplanową opisaną w każdym rozdziale. I to dla tego nietypowego Kowalskiego i nietypowej Kowalskiej warto sięgnąć po tę pozycję.

Tylko nie wiem co z tym szylkretowym kotem. Dowiedziałam się kiedyś od weterynarza, że kolor szylkretowy mogą mieć tylko kotki😊, tak jak tricolor jest maścią należącą do płci kociej piękniejszej. Więc może nie o kota w Tokio chodziło, a o kotkę? 

Moja ocena: 8/10

Za egzemplarz recenzencki bardzo dziękuję Wydawnictwu Znak.

„Dziewczyna z Paryża” Kristy Cambron

DZIEWCZYNA Z PARYŻA

  • Autorka: KRISTY CAMBRON
  • Wydawnictwo: ZNAK
  • Liczba stron: 416
  • Data premiery: 17.01.2022r.

Styczniową premierę wydaną nakładem @wydawnictwoznakpl pt. „Dziewczyna z Paryża” przeczytałam już jakiś czas temu. Niestety zawirowania wojenne za naszą wschodnią granicą i walka Sąsiadów o suwerenność własnego państwa pochłonęła mnie całkowicie, tak, że o drugiej wojnie światowej trudno było mi nie tylko pisać, ale i myśleć ☹. Czując się jednak w obowiązku w stosunku do @wydawnictwoznakpl, z którym współpracę bardzo sobie cenię oraz względem Autorki odłożyłam smuteczki i niepokój na bok. Wszystko po to, by podzielić się z Wami moją opinią o kolejnej wojennej historii pióra Kristy Cambron. Jej poprzednia książka „Wróbel w getcie” (recenzja na klik) bardzo mi się podobała. Była smutna, to fakt, ale jednocześnie niosła nadzieję. Tak jak „Dziewczyna z Paryża”.

Wojna wiele człowieka uczy. Nim tu przyjechałem, stacjonowałem w Warszawie. Piękne miasto, ale zapaskudzone Żydami. Któregoś dnia wezwano mnie do centrum. Grupka młodych Żydów zaatakowała lokal dla oficerów Trzeciej Rzeszy. (…) Nie docenili szansy, jaką im daliśmy. Nie rozumieli, że getto to konieczność. Musieliśmy przecież zapewnić im bezpieczeństwo i opiekę. Daliśmy im mieszkania, karmiliśmy ich, zaoferowaliśmy im pracę….” „Dziewczyna z Paryża” Kristy Cambron.

I ten świat, tak różny, opisywany oczami Trzeciej Rzeszy oraz oczami okupowanych jest fabułą „Dziewczyny z Paryża”. Perspektywę okupantów obserwujemy z perspektywy kapitana von Hillera, czy Scheela. Zanurzamy się w nią wtapiając się w losy kolaborantów, podwójnych agentów, czy cichych współpracowników. To świat, w którym hitlerowcy są przekonani o swojej racji, o misji wybawienia świata od plagi żydowskiej, o roli załatwienia sprawy raz na zawsze. Brzmi znajomo? Niestety…. Drugi świat to świat kobiet. Jakże różnych kobiet. Świat Sandrine Paquet, która chroniąc synka Henri’ego współpracuje z nazistami. Współpracuje na swoich warunkach opłakując męża – Christiana, który zaginął na froncie. To świat Lili de Laurent, krawcowej pracującej w domu mody Chanel, która ciągle nie może przeboleć straty ukochanego René Touliarda. Lili, która wikła się w niebezpieczny wywiad świadcząc usługi na rzecz  żon i kochanek niemieckich żołnierzy. To świat także Amèlie, która by godnie żyć podejmuje decyzje, których możliwe, że będzie się po latach wstydzić. I to świat także Violette, zdeterminowanej, odważnej, nie lękającej się przed niczym. Wiedzącej, kto wróg, a kto przyjaciel. One wszystkie mogłyby się inaczej nazywać. To mogłyby być Marie, Zofie, Krystyny, Eleny, Masze, czy Olesye. To mogłyby być każde z nas – kobiety, uwikłane w losy wojny. Wojny, które nie my toczymy i nie my wzniecamy.

Wiele już przeczytałam książek z wojną w tle. Najbardziej wstrząsała mną literatura wojenna rodzima oraz pisarzy rosyjskich. Bez znaczenia było, o jakiej wojnie była fabuła. Ten przejmujący świat przedstawiony w prozie pozostawał ze mną na długo.

Tym razem tak nie jest. Fabuła faktycznie jest ciekawa, tym bardziej, że do jej napisania inspiracją była historyczka sztuki, „(…) członkini ruchu oporu i kapitan Pierwszej Armii Francuskiej Rose Villand – która przez całą okupację, nie bacząc na ryzyko, prowadziła szczegółowy rejestr skradzionych przez nazistów dzieł sztuki.” ­– cyt. za; Od autorki w:   „Dziewczyna z Paryża” Kristy Cambron. I tym właśnie zajmuje się Sandrine, mimo ostracyzmu na który się naraża, mimo niechęci sprzedawców pieczywa, mimo niemożności kupienia chleba, mimo traktowania ją jako kochankę nazisty. Ten świat sztuki wplata się w rzeczywistość wojenną trochę ją ubarwiając, sprawiając, że jest subtelniejsza, delikatniejsza, bardziej ludzka. Tak jak sztuka szycia przepięknych sukien, do czego była zatrudniona w domu mody Chanel – Lili. Motyw uwikłania w ruch oporu krawcowej sprawdził się w fabule bardzo dobrze. Co do samej bohaterki mam mieszane uczucia. Gdzieniegdzie autorka nazywała ją Lili, gdzieniegdzie Lila. Totalny problem miałam z Luciolą. Losy Lili śledzimy w dwóch perspektywach czasowych. Od początku wojny, aż do jej końca. Rok 1939 przeplata się z rokiem 1944. Autorka podzieliła fabułę na krótkie rozdziały, które opatrzyła datą oraz miejscem akcji. Pozwoliło to mi nie pogubić się w opisanych wydarzeniach, choć z drugiej strony w wielu miejscach retrospekcje, czy śledzenie losów na zasadzie „wtedy” i „teraz” uważałam za zbędne.

Język i styl dla mnie za infantylny. Nie zrozumcie mnie źle. W obliczu panującej wojny i tragedii jaka ona za sobą niesie na wielu płaszczyznach, te ochy i achy, rzucane raz po raz, ten wyszukany, wysublimowany język, te zdrobnienia, pieszczotliwe sformułowania, naiwność dziecięcą i u Lili, i u Sandrine odebrałam jako niepoważny, niedojrzały. Ani Lili, ani Sandrine nie przekonały mnie od swego bohaterstwa. Nie okazały się dla mnie wiarygodne. Traktowałam je raczej jako kobiety, które przypadkowo uwikłały się w działania wojenne, co czego kompletnie się nie nadawały, do czego kompletnie nie pasowały. Dobrze skonstruowaną postacią okazał się dla mnie – o dziwo !- kapitan von Hiller. Ciągle czekający na swoją szansę mężczyzna, bardzo przenikliwy, trafny w swoich osądach i podejrzeniach, do tego całkowicie oddany sprawie. Z jednej strony wróg z krwi i kości, z drugiej trochę pogubiona postać, która stara się skraść trochę szczęścia. Szczęścia, które wydawać by się mogło jest na wyciągnięcie ręki.

To książka trochę o „(…) wojnie, modzie, radości życia. O przyjęciach, jakie urządzano, zanim wybuchła wojna.”. To pamiętnik o kobiecie, która miała marzenia w 1939 roku i która wiele osiągnęła. To pamiętnik o sukni  i etoli z norek oraz o ostatnim przedwojennym przyjęciu u Elsie de Wolfe z dnia 1 lipca 1939 roku. Jak sama autorka zauważa „(…) słynną amerykańską dekoratorkę wnętrz, lwicę salonową i aktorkę jednej roli”, który był „ostatnim akordem dekadenckiej paryskiej melodii”. Jeśli lubicie takie historie to sięgnijcie po „Dziewczynę z Paryża”. Dziewczynę, która niesie nadzieję.

Moja ocena: 6/10

Moja opinia powstała przy współpracy z Wydawnictwem Znak.

„Fenomen z Warszawy” Tomasz Duszyński

FENOMEN Z WARSZAWY

  • Autor: TOMASZ DUSZYŃSKI
  • Wydawnictwo: SINE QUA NON
  • Liczba stron: 368
  • Data premiery: 09.02.2022r.

Z @WydawnictwoSQN dotychczas nie współpracowałam. Tym bardziej cieszę się, że właśnie to Wydawnictwo obdarzyło mnie ogromnym zaufaniem obdarowując moją osobę egzemplarzem powieści autorstwa @duszynskitomasz pt. „Fenomen z Warszawy”. Za to zaufanie serdecznie dziękuję, gdyż historia opisana w tej publikacji jest jakby szyta na moją miarę. Z postaciami komisarza Wróbla, inżyniera Ossowieckiego, aspirantów Ćwieka i Małeckiego mogliśmy spotkać się w listopadzie 2018 roku. Autor przy współpracy z Storytel Oryginal opublikował serial audio pod tym samym tytułem. Dziesięć odcinków  czytanych przez samego Adama Ferency. Wracając jednak do premiery w tej edycji z 9 lutego br. jak podaje źródło (cyt. za:  onet) Fenomenem z Warszawy nazywany był inżynier Stefan Ossowiecki. Znane warszawskie medium, które przepowiedziało nawet własną śmierć. Na seansach z jego udziałem pojawiał się Ignacy Paderewski, Kazimierz Sosnkowski i marszałek Józef Piłsudski😉. To szacowne grono rozsławiło jego imię jak Polska długa i szeroka. Jego zdolności, mimo ścisłego umysłu,  pojawiły się już w młodych wieku głównie pod postacią telepatii i telekinezy. Najsłynniejsza sprawa Ossowieckiego to zaginięcie samolotu Polskich Linii Lotniczych. By się dowiedzieć, czy samolot został przez niego odnaleziony z zapartym tchem sięgnęłam po tę pozycję.

Był nieuchwytny i bezkarny, nic nie pozostawiał przypadkowi. Bawił się świadomością swojej przewagi, jednocześnie jednak odczuwał żal, że nie znalazł godnego przeciwnika. Warszawska policja, a nawet Ossowiecki byli bezradni.(…) Podniecała go myśl o balansowaniu na krawędzi, chciał zaryzykować, wprowadzić kolejne zmienne do rozgrywki.” -„Fenomen z Warszawy” Tomasz Duszyński.

Warszawę da się lubić, a w tej z lat trzydziestych ubiegłego wieku można się prawdziwie zakochać😊.

Piłsudski, Ordonówna, Broniewski, Ćwiklińska, Tuwim, wspomniany Lechoń, Iwaszkiewicz i sama Dąbrowska oraz sam Łukasz Siemiątkowski alias Tata Tasiemka „polski gangster, działający na warszawskiej Woli, działacz Polskiej Partii Socjalistycznej od 1903 r., radny Rady Miejskiej m. st. Warszawy z listy PPS (1927−1932)” (cyt. za Wikipedia). Cały panteon gwiazd z pierwszych stron gazet w fabule śledztwa, w które wplątany został inżynier Stefan Ossowiecki trochę wbrew woli komisarza Antoniego Wróbla, „(…) nieprzejednany przeciwnik wszystkiego, co nierracjonalne..”. Cel uświęca jednak środki. Gdy po raz kolejny odnaleziono ciało młodej dziewczyny stołeczna policja nie miała nic do stracenia, tym bardziej, że nową ofiarą okazała się Anna Biernacka, córka zamożnego przedsiębiorcy warszawskiego, osoby wielce wpływowej. Wróbel porusza za wszystkie dostępne sznurki. Wplątuje się w relację ze znanym gangsterem Tatą Tasiemką, śledzi podwójnego agenta, przeciwstawia się wywiadowi polskiemu, a do tego pomaga pozbyć się rosyjskiej konkurencji w półświatku.

Jak obiecuje Wydawca: „Fenomen z Warszawy” Tomasza Duszyńskiego to niezwykle realistyczny i barwny fresk z epoki, w którym przedwojenne życie elit miesza się z historiami prosto z gangsterskiego półświatka”.  I z tej obietnicy Wydawca wywiązał się w stu procentach😉.

„Fenomen z Warszawy” to moje pierwsze spotkanie z autorem Tomaszem Duszyńskim i wiem już, że nie ostatnie😊. Kryminały retro czytam nagminnie. Uwielbiam prozę Ireneusza Sokoła, Marka Krajewskiego, Moniki Kassner, a teraz także Tomasza Duszyńskiego. To kryminały z duszą, w których nie liczy się technologia medycyny sądowej, specjalistyczny sprzęt kryminalistyczny, podsłuchy, pościgi i aktywne lokalizatory GPS, a liczy się dedukcja, rozumowanie, łączenie faktów i mozolna praca śledczego ukryta często w skrawkach papieru. Kolejne książki Autora do których sięgnę to seria „Glatz”. Kryminał z komisarzem Wróblem i inżynierem Ossowieckim przeczytałam w jeden wieczór. Nie mogłam oderwać się od tej historii, w której mroczność ówczesnych czasów miesza się gdzieniegdzie z humorem. Do tego niezwykle inteligentne dialogi, w których również znaczną rolę odgrywają bystre kobiety bez względu na płeć. Sam komisarz Wróbel to śledczy na miarę czasów. Nałogowo palący papierosy, nielubiący ćwiczeń fizycznych, lekko otyły, nieśmiało zakochany w aktorce teatralnej, w pełni oddany w swojej pracy. Jego postać to mieszanina intelektu, humoru i złośliwości. Tacy w tej roli sprawdzają się wyśmienicie. Bardziej lub mniej świadomie przekręcający nazwiska, zamiast „Pantaleon” mówi „Pantalon”, dla niego „Tata Tasiemka” jest tożsamy z „Tatą Tasiemcem”. Potrafiący zbesztać bez pardonowo i podwładnego, i zwierzchnika. „Przestań pieprzyć głupoty; Załuski, i bierz się do roboty – warknął Wróbel i ostro spojrzał na podwładnego.- Bo ciebie jak to kukułcze jajo podrzucę do patrolowania ulic na Pradze.” – „Fenomen z Warszawy” Tomasz Duszyński.

Duet Ossowiecki – Wróbel sprawdził się w fabule całkowicie. To zwarcie dwóch tytanów, „szkiełka i oka” oraz duszy i myśli orbitujących czasem daleko od ciała. Duszyński alegorycznie poprowadził historię, w której stykają się dwa światy. Światy przenikające się na wskroś, czasem walczące, czasem współpracujące ze sobą. Wróbel bez Ossowieckiego nie świętowałby sukcesu, a Ossowiecki bez Wróbla… No to musicie doczytać sobie sami.

Z książką spędziłam mile czas. Duszyńskiego dobrze się czyta. Strony zbudowane są głównie z dialogów. Autor zaoszczędził mi zbędnych opisów wprowadzając tylko te, które kształtują klimat historii osadzony praktycznie sto lat temu. Komisarz Wróbel stał się jednym z moich ulubionych bohaterów kryminałów retro. A „Fenomen z Warszawy” zapamiętam na długo. Szczerze polecam!!!

Moja ocena: 8/10

Moją opinię o książce przeczytaliście dzięki współpracy z Wydawnictwem Sine Qua Non.

„Demonomachia” Marek Krajewski

DEMONOMACHIA

  • Autor: MAREK KRAJEWSKI
  • Wydawnictwo: ZNAK
  • Liczba stron: 352
  • Data premiery: 23.02.2022r.

@krajewskimarek to Autor wielowymiarowy. Twórca serii o Eberhardzie Mocku i Edwardzie Popielskim (recenzje jego powieści znajdziecie tu: „Miasto szpiegów” i „Diabeł stróż”). Kryminały autorstwa Krajewskiego oceniłam 9/10. Wpadłam w zachwyt po ich przeczytaniu. Głównie  za styl, za piękny literacki język, za wierne odwzorowanie przeszłości i ciekawą fabułę. Okazuje się, że Marek Krajewski potrafi ciągle zaskakiwać😉. W „Demonomachii”, która premierę w @wydawnictwoznakpl miała 23 lutego br. wciąga nas w świat demonów na przestrzeni XIX i XX wieku, w ciekawe śledztwo kryminalne, w którym zwykłe umiejętności okazują się niewystarczające😊.

(…) ludzie opętani przez dybuka mają „dwa serca”, „dwie dusze” i „odtwarzają” zaplanowane przez Boga losy „drugiej duszy”, czyli dybuka…” -„Demonomachia” Marek Krajewski.

Uzdolniony przyszły maturzysta Stefan Zborski mieszka na Podgórskiej stancji ze swym współlokatorem Kazikiem Solawą. Półsierota tęskniący za ojcem jest jednocześnie panicznie rozkochany w sąsiadce Reginie Feintuch. Zborski szuka pocieszenia i odpowiedzi na pytania, których nigdy nie zadał swemu przedwcześnie zmarłemu ojcu. Wraz z dwoma kolegami organizuje seans spirytystyczny. Mimo, że kieruje się w życiu logiką pragnie stanąć oko w oko z duchem ojca w wielkopiątkową noc. Seans jego zdaniem i współtowarzyszy nie udaje się. Pchany jednak jakąś niespotykaną dotychczas potrzebą, zaczyna rzucać klątwy na prawo i lewo powołując demoniczne imię. Jedną z takich klątw kieruje w stosunku do dziwne zachowującego się dwunastoletniego sąsiada – Szlomka Kranza, który w efekcie porzucony przez matkę rozpoczyna życie u boku ubogiego dziadka, introligatora obwoźnego Dawida Bochnera. Po odejściu z seminarium duchownego, do którego Zborski trafił, by egzorcyzmować demony, dzięki znajomości z profesorem Auerbachem, zostaje Stefan poproszony o udział w śledztwie w sprawie domniemanego opętania Racheli Ostersetzer. Tak zaczyna się niezwykła podróż, która wiedzie Zbroskiego w świat żydowskich i gojskich zabobonów. Wierzeń i nauki, która ma się im przeciwstawić. W świat obłudy, tajemniczości i niecodziennych zdarzeń, w których Zborskiemu przyjdzie brać udział.

W zabobony, demony i diabły nie trzeba wierzyć, by zachwycić się kunsztem literackim Autora i ogromną pracą, którą włożył w utkanie tej arcyciekawej historii. Bo historia jest naprawdę warta przeczytania. Mimo, że jak sam Marek Krajewski napisał w Posłowiu, książka nie jest związana ani z Eberhardem Mockiem, ani z Edwardem Popielskim, to jest to bez wątpienia dzieło tegoż samego Autora. Autora, którego niezwykle cenię za pieczołowitość i oddanie odwzorowywaniu rzeczywistości, w której osadzona jest akcja, jak i za wyjątkową wiedzę klasyczną przeplataną w tekście oraz przepiękny, literacki język. Książki Krajewskiego warto czytać ze względu na ich wysoką jakość literacką, której jest niezwykle mało wśród współczesnych pisarzy. Ten styl, forma, zwroty, brak powtórzeń są na tę chwilę nie do podrobienia. A jeśli śledzicie mój blog to wiecie, że czytam nagminnie i bez opamiętania😊.

Zanim skupię się na wielu aspektach, z którymi chcę się z Wami podzielić, wspomnę o okładce. Jej autorem jest Michał Pawłowski. I Panu Michałowi właśnie należą się ogromne brawa. Koncepcja okładki powaliła mnie na kolana. Stylizowana na archaiczną zachwyciła mnie i użytą czcionką, zastosowaną kolorystyką, jak i tekstem, który kierowany jest do czytelnika. Zwróćcie proszę na nią uwagę, bo sama w sobie jest małym dziełem sztuki i wyjątkowo dobrym pomysłem uwzględniając treści, które sobą okala. Nie mogłam od niej oderwać wzroku i wielokrotnie do niej wracałam w trakcie czytania😊.

Dlaczego jeszcze, oprócz powyższego, warto przeczytać „Demonomachię”? Czytając podziwiałam użyty w książce język, archaiczne zwroty. Z uśmiechem czytałam „(…) dwudziesty miesiąca nissan, roku pięć tysięcy sześćset pięćdziesiątego dziewiątego od stworzenia świata…” – ciekawe, czy ktoś wie, który to? 😉 O „fizjognomij”, „wakacyj” „komplikacyj” i wielu innych. Oddanie kultury żydowskiej, nawiązanie do łaciny, ówcześnie obowiązujących obrzędów żydowskich i chrześcijańskich, folklorze i tradycji, a także wtrąceń z języka hebrajskiego, niemieckiego i francuskiego. Dzięki wytężonej i profesjonalnej pracy eksploratorskiej świat przedstawiony w powieści stanowi silną podwalinę pod rozwijanie zainteresowania kulturą żydowską oraz zabobonami szerzącymi się w galicyjskiej Polsce. Czytając miałam wrażenie, że Krajewski zabrał mnie w nieznaną do tej pory podróż, podróż unikatową. Trochę nawet fantazyjną, jednak niemniej ciekawą. Podróż, w której dowiedziałam się wielu nowych rzeczy i zdobyłam mnóstwo informacji. I o dziwo, podróż, w której będąc agnostykiem odnalazłam się brawurowo. Takie nieoczywiste książki cenię najbardziej. Książki, w których zaskoczenie miesza się z podnieceniem, gdy przekładam kolejne strony.

Z zapartym tchem czytałam o niezwykłym uczuciu jakim darzył Szlomka jego dziadek. Stary Żyd, zarabiający na życie uczciwie, który podjął się trudnego wyzwania ratowania swego wnuka. Podejmując najcięższy trud podróżowania w zimnie, w głodzie. Podejmując trud życia w skrajnej biedzie i własnego rozwoju, by tylko podjąć jakąkolwiek walkę o życie wnuka. Odrzucony przez rodziców, pokochany przez dziadka Szlomek okazał się w tej historii nie mniej kluczowy od samego Stefka Zborskiego. O tak ten jest postacią niezwykle złożoną. Z pokornego gimnazjalisty, zafascynowanego przedwojenną profesurą podejmuje studia duchowne, by wreszcie odnaleźć się w laickim świecie nie jako pogromca demonów-egzorcysta, lecz jako ich adwersarz. Z zapartym tchem śledziłam jego poczynania. Krajewski oddał sumiennie złożoność jego postaci, jego dychotomiczność. Finalnie te zboczenie z raz obranego kursu przynosi Zborskiemu benefity. Skrajne uniesienia, rozwój osobisty i duchowy, doświadczenia, o których nie sposób zapomnieć do końca życia. Przy czym nadal, mimo wielu doświadczeń jest on skrajnie uroczy, ciągle niewinny, nie wierzący w własne doznania i przeżycia, ciągle młody duchem. Miło czytało się o jego rozterkach, o jego myślach i oczekiwaniach. Przyjemnie śledziło się jego poczynania.

Krajewski generalnie zaciekawia wykreowanymi przez siebie bohaterami. Odnosi się do nich z należytym szacunkiem. Kreśli postaci bardzo starannie, wielokrotnie nie okazują się takimi, jakimi chcemy je widzieć lub jakimi poznaliśmy je na początku. Zaskakująco dobrze Autor czuje się w roli „mąciciela”, „kapitana zmieniającego kurs”. A to wszystko po to, by czytelnik nie czuł się znudzony, by  ciągle czytelnika zaskakiwać. I Regina, i Rachela, i Piotruś, i sam malarz Stróżyk, czy profesorstwo Auerbach to postaci wielowarstwowe, w stosunku do których postawiona teza sama się obala. To samo dotyczy postaci rabinów, czy Fränkel-Teomima, czy Perlergera. Ach, zresztą cały proces rabiniczny to prawdziwe arcydzieło. Długo tak mogłabym długo. Zauważyłam u siebie pewną zależność, im bardziej książką jestem zachwycona, tym dłużej piszę o niej opinię😉. Dość już. Muszę zostawić Wam pewne pole do popisu, byście nie byli znudzeni moją opowiastką i koniecznie sięgnęli po tę pozycję.

Książkę nietuzinkową, ciekawą i wręcz wybitną w swym urozmaiceniu, w której bynajmniej nie chodzi o to, czy wierzymy w zabobony, dybuki, duchy i diabły. A tym bardziej nie chodzi, czy świat w niej przedstawiony wydaje nam się bardziej lub mnie prawdziwy. Czego w tej książce nie ma!!! Czegóż tam nie ma!!! Gorąco polecam Wam prozę Marka Krajewskiego. Gorąco polecam Wam książkę wyjątkowo sprawnie napisaną.

Moja ocena: 10/10

Egzemplarzem recenzenckim obdarowało mnie Wydawnictwo Znak, za co bardzo dziękuję.

„Kościół płonie” Andrea Riccardi

KOŚCIÓŁ PŁONIE

  • Autor: ANDREA RICCARDI
  • Wydawnictwo: ZNAK
  • Liczba stron: 288
  • Data premiery: 31.01.2022r.

Nie jestem zbytnią fanką książek opiniotwórczych. Szczególnie, gdy opinia autora jest zgoła inna od mojej rodzi się we mnie wewnętrzny bunt. Dlatego tak obawiam się recenzji tego rodzaju publikacji. Staram się, by moje osobiste spostrzeżenia nie przykryły faktury, tekstu, wartości językowej książki. Nie do końca wiem, czy mi się to udaje. Udaje się? Jak nie to dajcie znać pod postem😉. Poprawię się.

Nawiązując do „Kościół płonie” Andrea Riccardiego (data premiery: 31 stycznia br.) wydanego nakładem @wydawnictwoznakpl przyznaję, że spóźniłam się z recenzją. Wydarzenia na Ukrainie, których jesteśmy świadkami oddaliły mnie od zanurzenia się w pożarze Kościoła. Bo jak tu czytać o Kościele, gdy płonie Ukraina!!! ☹ Pełna niepokoju w codzienności, obawy o jutro, o to, jak potoczą się losy świata, nie chciałam sięgać do tak poważnej literatury. Obawiałam się (okazało się, że całkiem niepotrzebnie) samych trudnych tematów, osądów, mówiąc brzydko gnojenia oligarchów Kościoła, co w tych trudnych czasach byłoby niewskazane. Wzbudzałoby takie podejście we mnie dodatkowe, niepotrzebne negatywne emocje. Czując się jednak zobowiązania w stosunku do Wydawcy sięgnęłam po zaproponowaną przez Niego pozycję autorstwa Andrea Riccardiego. Jak pisze Wydawca w opisie: „włoskiego historyka, wykładowcy akademickiego, komentatora życia Kościoła. Założyciela Wspólnoty Sant’Egidio (Świętego Idziego) – wspólnoty żyjącej z osobami bezdomnymi, pomagającej uchodźcom. Publikował m.in. w „Tygodniku Powszechnym”, „Przewodniku Katolickim”, kilka jego książek było już tłumaczonych na język polski”.

Co z tym Kościołem? Na to pytanie stara odpowiedzieć się Andrea Riccardi przedstawiając wyzwania, z którymi aktualnie boryka się cały chrześcijański świat. Spadek powołań, malejąca liczba katolików, puste ławki w kościołach, niepraktykowanie obrzędów religijnych i liczne skandale, to tylko niektóre z nich. W Polsce, jak i na świecie sytuacja jest bardzo podobna. Czasy, gdy na mszę św. wychodziło się co najmniej pół godziny przed czasem, by znaleźć jeszcze miejsce siedzące dawno minęły. Czasy, gdy na pasterkę wychodziło się o 2230, by nie stać na mrozie na zewnątrz już dawno za nami. Czasy, gdy widząc księdza z grupą małych dzieci kłoniło się z szacunkiem, odeszły wraz z bezgranicznym zaufaniem do tej grupy społecznej. Co z tym pożarem Kościoła, w sensie materialnym gdy płonęła w 2019 roku katedra Notre-Dame de Paris i w sensie społecznym, gdy płoną kolejne nadzieje, wiary w uczciwość, przywiązanie do tradycji chrześcijańskiej. Czy kiedykolwiek będziemy jak w przeszłości w Kościele?

Po przeczytaniu tej publikacji mam taką refleksję. Z wieloma stanowiskami względem Kościoła spotykaliśmy się już w przeszłości. Oskarżenia o nepotyzm, homoseksualizm, wykorzystywanie nieletnich, kradzieże majątku kościelnego przez jego władców, zbrodnie i występki na tronie papieskim, czy chociażby bardziej lub mnie jawna apostazja. To wszystko już było. Takie ciemne plany w historii Kościoła istnieją od wieków. Nie są niczym nowym. Całkowicie jest za to nowe społeczeństwo, które współcześnie na nie patrzy. Społeczeństwo, dla którego pewne sprawy są nie zaakceptowania i pewne słowa, stanowiska nie powinny być wypowiedziane. Społeczeństwo, które z ciekawością, a nie w poczuciu odrzucenia, ogląda film Smarzowskiego „Kler” i weryfikuje swoje poglądy, które przysłowiowo „wyssaliśmy z mlekiem matki”. Kryzys był w Kościele cały czas. To sam Kościół ten kryzys wzniecał, tak jak to dzieje się teraz. 

Co do autorstwa Andrea Riccardiego przyznaję, że publicysta głęboko zanurzył się w problemy współczesnego Kościoła. Jego dywagacje nie są jednostronne. Jego światły i chłonny umysł zwraca uwagę na wiele aspektów, nie narzucając czytelnikowi, jednego właściwego zdania, w przeciwieństwie do tego, co często słyszymy z ambony. Riccardi ciągnie wątek kryzysu, który według niego nie oznacza końca. Zgadza się to z moim spostrzeżeniem, że przecież Kościół na przestrzeni wieków to powracające kryzysy, a jednak ciągle jest i ciągle ma pewne grono wiernych. Może powstać, jak Fenix z popiołów oferując jego wyznawcom o wiele więcej, niż tylko sztywne kanony, nakazy i zakazy. Jeśli tylko podąży za głosem ludu, za głosem jego serca. Spodobał mi się wątek polski w publikacji. Autor nawiązał do polskiego Strajku Kobiet, za którego stałam murem i w którym brałam udział. Mimo, że jest wierzący dostrzegł drugie dno tej inicjatywy, nie dyskryminując jej, nie oceniając negatywnie.

We Francji żyje wielu agnostyków. We Włoszech wręcz przeciwnie, Kościoły są zapełnione w trakcie mszy świętych. W Polsce, w zależności od regionu. Raz pustki, raz ławki pełne do ostatniej. W którą stronę zdążamy? Diagnozę i rozważania w tym temacie proponuje Andrea Riccardi w książce „Kościół płonie”, nie tylko dla Katolików😉. I to jest walor tej książki, która nie zanudza, nie drażni. Stanowi wyłącznie subiektywne studium sytuacji w Kościele. Czytając ją miałam wrażenie, że rozmawiam z autorem, z jego różnymi „JA”. Wsłuchuję się, co ma do powiedzenia i prowadzę z nim dialog. Dlatego warto przeczytać tę książkę. Zmierzyć się z nią, zaciekawić.

Moja ocena: 7/10

Za możliwość podzielenia się z Wami moją opinią na temat tej książki bardzo dziękuję Wydawnictwu Znak.