Nigdy nie ukrywałam, że zdecydowanie łatwiej przychodzi mi czytanie, niż napisanie recenzji i często te przeczytane już książki, nawet te, na które czekałam z niecierpliwością trochę się na zrecenzowanie muszą naczekać. Tak właśnie rzecz się miała z „Dniem gniewu”. Najnowsza powieść Bartosza Szczygielskiego premierę miała 22 lutego nakładem Wydawnictwa Czwarta Strona Kryminału. Książki autora bardzo cenię. Tę przeczytałam ponad miesiąc temu, ale z premierą przychodzę do Was dopiero dzisiaj. Jak to mówią, lepiej późno niż wcale, więc zapraszam do lektury.
Dzień jak co dzień. Centrum handlowe. Tłum ludzi. Nieoczekiwanie w sam środek wjeżdża rozpędzony samochód. Wielu ludzi zostaje rannych, część traci życie. Jedna z poszkodowanych, młoda kobieta trafia do szpitala. Nie pamięta niczego. Co się wydarzyło. Jak znalazła się na miejscu tragedii? Kim jest? Z biegiem czasu zaczyna przeczuwać, że z wydarzeniami może mieć związek bliska jej osoba, a nawet ona sama. Jednak tego co udało jej się odkryć, nie spodziewała się w najgorszych koszmarach… W tym samym czasie młodszy aspirant Krystian Betel, który przypadkiem znalazł się na miejscu zbrodni zaczyna interesować się sprawą, dostrzegając w niej szansę na szybki awans dla siebie. Nawet przez chwilę jednak się nie spodziewa do jak przerażającego miejsca zaprowadzi go podjęty trop…
Pierwszą książką Bartosza Szczygielskiego, którą przeczytałam była „Winni jesteśmy wszyscy”, którą oceniłam 7/10. Potem były kolejno „Nie chcesz wiedzieć”, „Dolina cieni” i „Nim skończy się noc”, każda z oceną 8/10. Można więc śmiało powiedzieć, że książki autora bardzo lubię, każdą kolejną biorę w ciemno i czekam na nią z niecierpliwością. Nie inaczej było i w przypadku „Dnia gniewu”. Jej lektura była prawdziwą przyjemnością, czytałam ją z zapartym tchem i wypiekami na twarzy. Już od pierwszych stron autorowi udało się przykuć moją uwagę, a im dalej, tym większa jazda bez trzymanki😉 Powieść, pisana w narracji trzecioosobowej, podzielona jest na dni, relacjonowane naprzemiennie z punktu widzenia Liliany i Krystiana. Świetny, dynamiczny styl, z elementami obyczajowymi i psychologicznymi skłania do przemyśleń na istotne tematy. Autor myli tropy, raz przyśpiesza, raz zwalnia akcję, żeby uśpić czujność czytelnika, na końcu zaskakuje i uderza z grube rury. Ogromnym plusem powieść są też ciekawi bohaterowie, wielowymiarowi, skomplikowani. Dzięki postaci Liliany możemy się zastanowić skąd tam naprawdę bierze się zło, jaka jest jego geneza i czy człowiek jest, albo dobry, albo zły.
Autorowi po raz kolejny udało się mnie zaskoczyć, a poruszany tu przez niego temat sekt uważam za bardzo ważny. Ukazany został tu proces wykorzystywania osamotnienia i zagubienia drugiego człowieka, by omamić go swoimi chorymi ideami i wykorzystać do własnych celów. Ogrom manipulacji i złudzeń, które człowiek jest w stanie stworzyć dla własnych korzyści. Obraz ten zaskakuje, mogę nawet powiedzieć, że szokuje, ale jest bardzo istotny i potrzebny.
Na koniec pozostaje mi stwierdzić, że Szczygielski po raz kolejny zaserwował czytelnikom świetny thriller, w którym obnaża schematy manipulacji i mechanizmy rządzące naszym społeczeństwem. Zabiera czytelnika w zapierającą dech w piersiach przygodę, fundując istny kołowrotek emocji. Gorąco Was zachęcam do lektury.
Moja ocena: 8/10
Za możliwość przeczytania książki dziękuję WYDAWNICTWU CZWARTA STRONA.
Książka „Morderstwo na szlaku” debiutująca 23 lutego br. od @WydawnictwoAlbatros to trzecia książka Jenny Blackhurst, którą przeczytałam i którą recenzuję na moim blogu czytelniczym. Jeśli nie znacie dorobku tej autorki to sięgnijcie do poprzednich dwóch recenzji: „Córka mordercy” oraz „Ktoś tu kłamie”. Blackhurst znana jest ze swego stylu. Zwięzłej narracji i konstrukcji. A także nie rozwlekającej się fabule, która ma mieć kryminalny początek i w miarę szybkie rozstrzygniecie.
Szlak Turystyczny West Coast w Kanadzie to malowniczy okrąg, w którym co bardziej odważni traperzy świata uwielbiają spędzać czas. Według Wikipedii to „(…) szlak turystyczny o długości 75 km ciągnący się wzdłuż wybrzeża. Został on zbudowany w celu niesienia pomocy rozbitkom. W 1970 szlak został przekształcony w The West Coast Trail” (źródło: https://pl.wikipedia.org/wiki/Park_Narodowy_Pacific_Rim ). Zdjęcia dostępne w Internecie pokazują wyjątkowość tego miejsca. Nie miałam świadomości, że tam tak pięknie 😉 (link: https://www.istockphoto.com/pl/obrazy/szlak-turystyczny-west-coast ).
I to właśnie na tym szlaku w lipcu 1999 roku zaginęła Seraphine Cunningham podróżująca ze swoim bratem Riciem i towarzyszącą im Angielką Maisie Goodwin. Skazany za jej śmierć Mitchell Dyke po dwudziestu latach wychodzi na wolność. Czy jego wyjście z więzienia ma związek z niepokojącymi zdarzeniami w życiu Laury, szczęśliwej żony i matki dwójki dzieci? I do kogo należą ludzkie szczątki znalezione po tylu latach w pobliżu tego kanadyjskiego szlaku?
Jenny Blackhurst nie jest mistrzynią opisów przyrody, o nie !!! Kompletnie z książki nie zobrazowałam sobie tego kanadyjskiego szlaku wycieczkowego, kompletnie. Mimo wielu opisów jego piękność poznałam dopiero ze zdjęć internetowych. Nie przekonała mnie w tym zakresie autorka nawet w najmniejszym stopniu😉.
Co do fabuły kryminalnej to też mam raczej mało pozytywne spostrzeżenia. Blackhurst skorzystała ze sprzedającego się triku opartego na zdarzeniach „kiedyś” i „teraz”. W fabułę wkomponowała element tajemnicy chcąc czytelnika zaskoczyć na samym końcu. Czytając odbiorca ma zastanawiać się kim jest Laura i czego tak naprawdę się boi? Jak to się dzieje, że jej córka Faye została prawie porwana, a jej dom spenetrowany? Dlaczego Maise tak kłamała w trakcie rozprawy Mitchella Dyke’a i kogo chciała chronić? Te wszystkie pytania dość szybko znalazły swój finał w rozstrzygnięciu, w którym jak a mój gust zadziało się za dużo. Naprawdę? Aż takie powiązania? Aż takie koligacje? Aż takie powiązania z życiem dawno minionym i teraźniejszym? Naprawdę? Aż taka kulminacja?
Nie lubię, gdy w thrillerach opartych na zbrodni i występku tyle dzieje się na końcu, a w środku narracja wlecze się jak przysłowiowe flaki w oleju. Nie lubię, gdy nagle wszyscy są we wszystko zaangażowani i jeden wplątany goni drugiego oraz kolejnego wplątanego w rozwikłanie zagadki. A wszystko dzieje się tak blisko… A wszystko dzieje się tuż obok…
Książka ma oczywiście swoje jasne strony. Na uwagę zasługuje konstrukcja. Autorka biegle umiejscowiła zdarzenia w kolejno ponumerowanych rozdziałach, których jest łącznie 71. Tytuły niektórych z nich jak „Rozprawa”, „Seraphine”, czy „Maisie” wyraźnie zaznaczają o treści i o perspektywie, z której czytelnik będzie śledził losy głównych bohaterów. Również dwie kobiece postaci, jak Sera i Maisie są ciekawym zabiegiem fabularnym. Obie całkowicie różne, choć mające wspólne doświadczenia. Obie pragnące zrozumienia, miłości i uważności. Obie szukające siebie i pragnące poczuć się wolne. I wreszcie dla obu ta wycieczka kończy się w najmniej pożądany sposób. Niestety Maisie w drugiej części książki traciła na znaczeniu. Zaś jej rola w trakcie wspomnianej rozprawy na wskroś wydała mi się fałszywa. A szkoda, bo ta postać kobieca w mojej opinii miała więcej do zaoferowania i mogła stanowić ciekawe uzupełnienie innych bohaterów, których losy umiejscowione zostały w roku 2019.
Jenny Blackhurst – na LC przeczytałam, że to „Brytyjska pisarka, młoda gwiazda brytyjskiego thrillera”. „Morderstwo na szlaku” jej autorstwa z thrillerem ma mało wspólnego. Dla mnie książka jest raczej obyczajówką z kryminalnym tłem i kiepskim rozstrzygnięciem. Nie ukrywam, że czyta się ją dobrze. Lekko, przyjemnie. To dzięki zwięzłej narracji. Fani książek, w którym o dreszczyk emocji trudno, a o opisy mrożące krew w żyłach tym bardziej, znajdą w tej publikacji coś dla siebie. Bo dla tego typu czytelników jest „Morderstwo na szlaku”.
@WydawnictwoAlbatros nadrabia zaległości z Johnem Rebusem w roli głównej😊. Od 21 tomu minął prawie rok, gdy poznałam Rebusa już na emeryturze (recenzja: „Wszyscy diabli”). W międzyczasie wydawnictwo umila czas fanom Rebusa wznawiając poprzednie tomy serii (tom 5: recenzja na klik). Mnie wyjątkowo zaciekawił tytuł premiery z 22 lutego br. „W domu kłamstw” brzmi obiecująco😉.
W roku 2018, gdy Rebus odpoczywa na zasłużonej emeryturze, znalezione zwłoki zaginionego dwanaście lat wcześniej Stuarta Bluma wracają śledczych do roku 2006. Rebus zaczyna interesować się działaniami swojej byłej podopiecznej, detektyw Siobhan Clarke. Tym bardziej, że brał udział w poprzednich działaniach dochodzeniowych, w których role odgrywali dwaj policjanci wątpliwej opinii; Brian Steel i Grant Edwards. Równocześnie Rebus na prośbę Siobhan zaczyna interesować się okolicznościami skazania młodego Ellisa, który odsiaduje wyrok za zamordowanie swojej dziewczyny Kirsten.
„Chodzi o coś więcej, Malcolm. Rodzina zawsze mówiła o spisku, o tym, że policja trzyma z możnymi tego świata i ucieka się do kontrolowanych przecieków, żeby opinia publiczna poznała tylko jedną stronę medalu…” – „W domu kłamstw” Ian Rankin.
I tak właśnie skonstruowana jest fabuła tej książki. Autor w sposób wręcz obrazoburczy wskazał na powiązania policji z dziennikarzami, gangsterami, handlarzami narkotyków. Również wpływowi biznesmeni nie zostali sami sobie. Rankin kluczył wokół nich, jak sęp nad ofiarą. Wszystko co złe i wpływowe zostało zobrazowane w osobach Jackiego Nessa i sir Adriana Branda. Nawet ojciec partnera ofiary wydawał się powiązany. Jako homofobiczny policjant z wydziału zabóstw Glasgow i Alex Shankley wydał się podejrzany. „W domu kłamstw” jest raczej grą detektywistyczną, zabawą z czytelnikiem. Ilość wątków chwilami miażdży. Idealnie Ian Rankin przedstawił dochodzeniową robotę śledczych i wpływy pomiędzy poszczególnymi jednostkami z wisienką na torcie związaną z pobocznym śledztwem w sprawie zabójstwa młodej dziewczyny.
A co do samego Johna Rebusa…
„– Może i jestem od dawna na emeryturze, ale umysł nadal funkcjonuje.” – „W domu kłamstw” Ian Rankin.
„– Nadal mam przewlekłą, obturacyjną chorobę płuc (…) To nie jest coś, z czego można się wyleczyć.” – „W domu kłamstw” Ian Rankin.
Niby stary. Niby na emeryturze. Niby chory, a jednak dający sobie radę. Ian Rankin ma słabość do Rebusa, do swego bohatera, którego stworzył. Dzięki któremu również otrzymał bądź co bądź tytuł szlachecki. Chwilami nadaje mu nadludzkie siły, nadludzkie umiejętności. Miałam wrażenie, że zaraz natknę się na jakieś zdanie, w którym stwierdzone zostanie, że Rebus czyta w myślach, ma widzenia z przeszłości, przyszłości, czy jakoś tak😉. Tylu śledczych i tylko jeden Rebus…. Momentami za dużo fantastyki, choć kryminał detektywistyczny z tej książki w sumie niezły. Dobrze się czytało. Narracja iście Rankinowska. Szkocki dryg, rezerwa i tempo. Relacja zamiast dywagacji. Opis sytuacji zamiast charakterystyka sceny. Postaci zobrazowane nie ciągiem, a raczej punktowo, w wielu miejscach. I to czytelnik miał zadanie, by utkać z tych rzuconych tu i ówdzie opisów jedną całość.
Książka zdecydowanie dla fanów męskiego pisania Iana Rankina. Książka dla fanów Johna Rebusa i Szkocji. Bo i Rebusem, i Szkocją wręcz ocieka. Udanej lektury!
„Casandra” to w pewnym sensie kontynuacja „Demeter”, niezwykle intrygującego thrillera, który połknęłam jednym tchem. Piszę w pewnym sensie, gdyż obie te książki łączą bohaterowie – Iga i Andrzej, Olga i córka Igi, a także tytuły nawiązujące do bohaterek mitologicznych. Jednak mimo tego, że „Casandra” luźno nawiązuje do wydarzeń z „Demeter” stanowi odrębną historię i dotyka innych tematów. Mimo, że znałam już wcześniej twórczość Malwiny Chojnackiej, gdyż miałam przyjemność patronować jej serii obyczajowej „Karma”, thrillerami mocno mnie zaskoczyła. Po lekturze elektryzującej „Demeter” z niecierpliwością oczekiwałam kontynuacji i wreszcie 22 lutego się doczekałam. „Casandrę” również przeczytałam ekspresowo, choć jak zwykle z recenzją był większy problem, ale już jestem gotowa podzielić się z Wami moimi wrażeniami.
Akcja „Casandry” rozpoczyna się niedługo po zakończeniu akcji „Demeter” i echa tamtych wydarzeń również tu pobrzmiewają. Iga z Andrzejem zamieszkali razem i pracują nad swoim związkiem. Mają za sobą trudne doświadczenia, natomiast pierwszy raz czują, że są z kimś na kim naprawdę im zależy. Iga buduje też relacje z odnalezioną córką. Generalnie wszystko wydaje się iść ku dobremu. Tym razem jednak to Andrzeja dopada przeszłość. Za namową partnerki próbuje odbudować relacje z matką, jednak jej zachowanie jest dla niego niezrozumiałe. Kobieta ma tajemnice, dziwnie się zachowuje, w końcu znika. Okazuje się, że jest to związane z wydarzeniami z przeszłości, z tajemnicą dotyczącą ojca Andrzeja. Bohaterem w tym tomie jest również Maks, który właśnie stracił ojca oraz Ksenia młoda nauczycielka. W jaki sposób ich ścieżki skrzyżują się ze ścieżkami Igi i Andrzeja przekonajcie się sami…
Malwina Chojnacka w „Casandrze”, podobnie jak w „Demeter”, wykonała kawał świetnej roboty. Stworzyła intrygę, która ciekawi i porywa. Książkę czytałam z zapartym tchem, z ciekawością przerzucając stronę za stroną, zaintrygowana tym, co będzie dalej i wyjaśnieniem tego, jak przedstawione wydarzenia się ze sobą łączą. Narratorów bowiem tutaj, podobnie jak w poprzednim tomie mamy trzech. Lecz tym razem jest to Iga, Maks i Ksenia. Każdy z rozdziałów oznaczony jest imieniem, datą i miejscem, żeby czytelnikowi łatwiej było zorientować się w sytuacji. Mamy tu bowiem dwa niezbyt odległe plany czasowe, które w pewnym momencie się ze sobą zazębiają. Rozdziały są dosyć krótkie, co pozytywnie wpływa na dynamikę powieści i pozwala czytelnikowi zapoznawać się z kolejnymi wydarzeniami z różnych punktów widzenia, dzięki czemu otrzymany ogład sytuacji jest zdecydowanie pełniejszy. Autorce udało się stworzyć mroczny, duszy, pełen tajemnic i napięcia klimat. Akcja rozgrywa się w Warszawie – na Żoliborzu i Bielanach oraz w małym, sennym, nadmorskim miasteczku.
Podobnie jak w „Demeter” i tutaj występuje temat przemocy wobec kobiet, przede wszystkim jednak w tej powieści autorka porusza niezwykle ciekawy i jednocześnie przerażający temat sekt. Został ukazany sposób pozyskiwania przez sektę swoich wyznawców. Polega on na manipulacji i wykorzystywaniu trudnych chwil, samotności i słabości drugiego człowieka. Jak każda forma przemocy polega na stopniowym przesuwaniu granic, sprawnym manipulowaniu drugim człowiekiem. Ukazane tu wydarzenia zostały luźno oparte na prawdziwej historii dotyczącej zakonnika Pawła M. Autorka chciała bowiem przedstawić mechanizm tej formy przemocy, to w jaki sposób to się dzieje, jak przebiega. Przywódca sekty to osoba bardzo niebezpieczna, mimo, że publicznie odgrywa rolę łagodnej, kulturalnej, wykształconej osoby, naprawdę jest psychopatą gotowym na wszystko. Pokazany mechanizm był dla mnie jednocześnie przerażający, jak i fascynujący. Malwina Chojnacka doskonale go ukazała dostosowując styl i język, do tego, co w danym momencie chciała przedstawić. Każdy sposób narracji to inny styl i inny punkt widzenia. Dzięki temu przedstawione wydarzenia są dla nas tak bardzo wiarygodne. Powieść zawiera mocne sceny, wulgarny język, sporo opisów seksu, wszystko to jednak jest jak najbardziej uzasadnione. Ma pomóc czytelnikowi wczuć się w klimat i temat powieści.
Oprócz świetnego stylu i wyrazistego języka mocną stroną tej książki są bohaterowie. Część z nich znana nam jest już z pierwszej części, natomiast wielu bohaterów pojawia się tutaj po raz pierwszy. Jednak każdy z nich, bez względu na to, czy pełni pierwszą, drugą czy dalszą planową rolę ukazany jest w sposób wielowymiarowy, wiarygodny i dobrze przemyślany. Fajnie autorka ukazała relacje Igi i Andrzeja. Są to dwie osoby ciężko doświadczone przez los, cały czas mierzące się z pewną traumą. Mimo to potrafią docenić to co ich połączyło, pracują nad sobą, by móc lepiej wzajemnie się zrozumieć. Ufają sobie. Chyba zresztą każda z ukazanych przez autorkę postaci jest w pewien sposób pogubiona. Taki jest Maks, który odczuwa wyrzuty sumienia z powodu śmierci ojca. Taka jest Ksenia, która pracuje jako nauczycielka i tak naprawdę dopiero szuka swojego miejsca i sposobu na życie. Poznajemy ich problemy, ich wątpliwości, dylematy, przemyślenia, a prawda psychologiczna jest bardzo dobrze oddana.
Gorąco polecam wam „Casandrę”, a tym którzy nie czytali, polecam sięgnąć najpierw po „Demeter”. Ja spędziłam z lekturą fantastyczny czas, długo o niej nie zapomnę i z wielką niecierpliwością będę wypatrywała trzeciej części.
Moja ocena: 8/10
Za możliwość przeczytania książki bardzo dziękuję WYDAWNICTWU LIRA i AUTORCE.
Każdy debiut to jedna wielka niewiadoma. Wydawnictwo Znak jednak to dla mnie gwarancja jakości, kiedy więc dowiedziałam się, że 8 lutego premierę będzie miał debiut kryminalny Piotra Kuźniaka pt. „Naprawiacz” od razu się na niego zdecydowałam. Chociaż muszę szczerze przyznać, że trochę przerażały mnie informacje o tym, że to najmocniejszy kryminał sezonu, mroczny, z brutalnymi i krwawymi opisami. Między innymi dlatego sięgnięcie po tą powieść zajęło mi trochę czasu. Byłam jej bardzo ciekawa, a z drugiej strony bałam się, gdyż nie jestem wielką fanką dosadnych, mocnych opisów zbrodni. Czy obawy były słuszne? Jak odebrałam książkę? Przekonajcie się sami…
Piotr Kuźniak to producent telewizyjny, reżyser, który zdecydował się zadebiutować na polskiej scenie kryminalnej. „Naprawiacz” to mocna rzecz. Rozpoczyna się od znalezienia w warszawskim mieszkaniu makabrycznego obrazu, którego elementy tworzą fragmenty odcięte z kobiecego ciała. Wkrótce morderca kontaktuje się mediami, twierdząc, że naprawia swoje ofiary. Igra z policją i generalnie wydaje się bezkarny. Zaczyna się zabawa w kotka i myszkę, w której morderca znajduje się zawsze o krok do przodu. O co mu chodzi? Jaki ma plan? Czy policji we współpracy z dziennikarzem Maxem uda się odnaleźć mordercę?
Muszę powiedzieć, że książka wciągnęła mnie tak, jak już od dłuższego czasu żadna inna, zdecydowanie widać, że autor ma filmowe doświadczenia, gdyż kreśli tak żywe i sugestywne obraz oraz nadaje akcji takie tempo, że nie sposób się od lektury oderwać. Powoduje to też fakt, że powieść, pisana w narracji trzecioosobowej, składa się z króciutkich rozdziałów. Jest ich aż 116 plus epilog. Wpływa to zdecydowanie pozytywnie na dynamikę powieści i podsyca zainteresowanie czytelnika. Uzyskany został efekt „jeszcze tylko jeden rozdział…”, a potem jeszcze jeden, i jeszcze jeden…
Akcja jest niesłychanie dynamiczna, ciekawa, zawiera elementy sensacyjne, punkty zwrotne i mylenie tropów. Zakończenie jest niespodziewane, tajemnicze i w pewnym stopniu pozostawia dalsze pole do popisu wyobraźni… Ogromnym plusem tej powieść są również bohaterowie. Autor stworzył szereg ciekawych, wielowymiarowych postaci. Począwszy od policjantów, jak Ana, Sztiel, Mateusz, przez dziennikarza Maksa, byłych policjantów Rusaka i Geru, właścicielkę gazety Ninę, biznesmana Bienia, aż po samego Naprawiacza. Zresztą występuje tu jeszcze sporo postaci, których nie wymieniałam i każda z nich przedstawiona jest w sposób interesujący i doskonale spełnia swoją rolę. Muszę powiedzieć, że tak jak czytałam przed lekturą kryminał jest mocny, zawiera dość brutalne i momentami szczegółowe opisy, więc niekoniecznie jest to lektura dla osób bardzo wrażliwych. Dla mnie samej choć nie lubuję się w krwawych szczegółach i szokujących opisach był one jak najbardziej uzasadnione akcję i w mojej opinii nie przekraczały granicy dobrego smaku. Zdecydowanie nie były przesadnie rozwlekłe, ani niepotrzebne. Lektura dostarczyła mi mnóstwa emocji, niejednokrotnie zapierała dech w piersiach i generalnie, mimo, że jestem już po różne uczucia i wrażenia ciągle się we mnie kotłują. Miłośnikom kryminałów gorąco ją polecam. Dziękuję autorowi i wydawnictwu za te niezapomniane wrażenia i z niecierpliwością czekam na ciąg dalszy.
Moja ocena: 8/10
Za możliwość przeczytania książki bardzo dziękuję WYDAWNICTWU ZNAK
Dzisiaj chciałam Wam przedstawić kolejną pozycję od @znak crime, a mianowicie „Bez wyboru” Agnieszki Płoszaj. O kryminałach autorki słyszałam już jakiś czas temu, chciałam po nim sięgnąć i sama zapoznać się z jej twórczością. Lutowa premiera najnowszej powieści pisarki okazała się ku temu świetną okazją. Niby klasyczny kryminał, za to z silną, niekonwencjonalną postacią kobiecą To jest coś co lubię. Przystąpiłam do lektury z pozytywnym nastawieniem i sporym oczekiwaniem. Czy moje nadzieje nie zostały zawiedzione? Przekonajcie się sami…
W Łodzi w trakcie Festiwalu Światła do jednej z konstrukcji przyczepione zostają zwłoki dziennikarki. Brutalnie okaleczone, najbardziej jednak szokują wyryte na plecach cięcia, które układają się w imię i nazwisko Zoja Sterlak. Ta młoda śledcza odeszła z policji w atmosferze skandalu i przebywa w rodzinnej Chorwacji. Przybywa do Polski na jakiś czas, by uporać się z zaległymi sprawami, między innymi sprzedać mieszkanie. Nieoczekiwanie jej byli partnerzy z policji w tym Kardas, z którą łączyła ją osobista relacja proszą ją o pomoc w śledztwie. Czy uda się znaleźć mordercę dziennikarki, zanim ktoś inny zostanie narażony na niebezpieczeństwo?
Książkę czytało mi się dobrze. Pisana w narracji trzecioosobowej, charakteryzuje się zwięzłym, konkretnym, można nawet powiedzieć mięsistym stylem. Zdecydowanym plusem tej powieści jest główną bohaterka. Silna, zdecydowana, charakterna, chadzająca własnymi ścieżkami, ale też pogubiona, niepewna, tłumiąca uczucia. Zoja nie jest super bohaterką, ale prawdziwą kobietą z krwi i kości. Jej siła nie polega na tym, że wszystko jej się udaje i z wszystkim sobie radzi, ale, że próbuje mierzyć się z trudnościami i szukać rozwiązań. Również postacie pozostałych bohaterów są bardzo dobrze zarysowane. Bardzo spodobała mi się postać Kardasa, który ponosi konsekwencje własnego błędu z przyszłości, miota się, ma w sobie sprzeczne emocje. Musi wybrać pomiędzy tym, co podpowiada mu intuicja, a tym co nakazuje mu rozsądek i sumienie. Ciekawa również jest postać Wiktora. Silni, twardzi mężczyźni, którzy jednak również mają swoje emocje i uczucia, z którymi czasami sobie nie radzą. Zakończenie jakoś bardzo mnie nie zszokowało i nie zapadło w pamięć, jednak zapowiada kontynuację, po którą na pewno sięgnę. „Bez wyboru” to dobry kryminał, po który zdecydowanie powinniście sięgnąć w jeden z jeszcze długich marcowych wieczorów.
Moja ocena: 7/10
Za możliwość przeczytania książki bardzo dziękuję WYDAWNICTWU ZNAK
To nie wyłącznie fantazja literacka Marie Benedict. To fakt, odnotowany w biografii najsławniejszej autorki kryminałów wszechczasów Agathy Christie. Z wielu źródeł dowiadujemy się, że 1926 rok był jednym z najtrudniejszych w życiu Agathy Christie. „Zmarła jej matka, brat uzależnił się od narkotyków, wydawcy nie spodobała się powieść „Zabójstwo Rogera Ackroyda”, a jej mąż Archibald Christie, zakochał się w innej kobiecie (Nancy Neele) i zażądał rozwodu. W grudniu 1926 pisarka zaginęła na 11 dni, co wywołało poruszenie w prasie (m. in.: The New York Times, Daily Herald). Do tej pory przyczyny tego zdarzenia pozostają niejednoznaczne. Przebywała wówczas w Hydropathic Hotel w uzdrowiskowym Harrogate (płn. Anglia). Zameldowała się tam pod nazwiskiem kochanki męża” (cyt. za: Wikipedia). To właśnie ta historia stała się kanwą dla literackiej opowieści wydanej pod tytułem „Zniknięcie Pani Christie” przez Wydawnictwa @znakhoryzont. I mimo, że od premiery upłynęło już sporo czasu, ze względu na rekonwalescencję, której byłam poddana przez trzy tygodnie, ja na recenzję zapraszam Was dopiero teraz. Na recenzję książki, której byłam bardzo ciekawa, jako niekwestionowana fanka kryminałów😊.
„Zamarł. Choć był przyzwyczajony do mojej ekspresji, nie nawykł do tonu innego niż bierność, którą u mnie pielęgnował. Ale nic z siebie nie wydobył. Żadnych wyrazów współczucia. Przeprosin. Zapewnień o miłości. Nie zaoferował uścisku.” – „Zniknięcie Pani Christie” Marie Benedict.
Jej mąż Archibald Christie spędza weekend u swych przyjaciół Jamesów w Hurtmore Cottage, ze swoją kochanką Nancy u boku. Ona miała gościć w Beverly w Yorkshire. Jej mąż został ściągnięty przez policję z Hurtmore Cottage do domu w dniu 4 grudnia 1926 roku, w pierwszy dzień po jej zniknięciu. Ona pozostawiła mu list, w którym wszystko wyjaśniła. List zatajony, o którym nie miał dowiedzieć się zastępca szefa policji Surrey, Kenward, ani inspektor Goddard z policji Berkshire.
„Jestem pisarką z misją. Najbardziej na świecie lubię odnajdywać ważne, skomplikowane, zapomniane kobiety z przeszłości i prezentować je we współczesnym świetle, gdzie w końcu możemy dostrzec ogrom ich wkładu i zrozumieć teraźniejszość” – tak o sobie pisze sama Marie Benedict w Posłowiu. I te wypełnienie misji się jej udało w „Zniknięciu pani Christie”. Benedict przyozdobiła prawdziwe wydarzenie z życia Królowej Kryminałów w fabularyzowaną historię. Historię o porzuconej kobiecie, zdradzonej przez tego, dla którego zerwała kiedyś zaręczyny. Historię o zadufanym w sobie mężczyźnie, który z łatwością poskromił tą, dla której meandry rozbudowanych i wielowymiarowych kryminalnych szarad nie są tajemnicą. Kobietę niegdyś entuzjastyczną, uważną i ciekawą świata, która w pewnym momencie zaczęła czuć tylko smutek i zniechęcenie, zaczęła mnożyć własną samotność.
Bardzo podoba mi się konstrukcja tej publikacji. Jest i początek i koniec. Są też dwie części. Pierwsza część podzielona jest na „przedtem” i „teraz”. Autorka w retrospekcji zawartej w rozdziałach o tytule „Rękopis” zabiera nam w historię związku Archiego i Agathy Christie, począwszy od 12 października 1912 roku, aż do 3 grudnia 1926 roku. Ta część powieści pisana jest w narracji pierwszoosobowej, z perspektywy samej Christie. Nie wiem, czy sama Christie chciałaby być pokazana w taki sposób światu. Jako kobieta porzucona poniżająca się w trakcie walki o miłość i uwagę męża, znosząca jego niewybredne sugestie i ociekające jadem uwagi. Na pewno chciałaby być pokazana jako kobieta z krwi i kości. Mająca swoje słabe strony i kompleksy, które raczej powinniśmy dla porządku nazwać lękami. Poznajemy ją także nie tylko w roli żony, matki, lecz także w roli córki, siostry i młodego podlotka, który zakochał się w przystojnym pułkowniku o niebieskich oczach na balu w Chudleigh. Całe poszukiwania i śledztwo objęte zostało rozdziałami zatytułowanymi kolejnymi dniami po zniknięciu oraz datami. Narrator trzecioosobowy opowiada o działaniach policji, bliskich Christie, a przede wszystkim jej męża od rozdziału „Pierwszy dzień po zniknięciu. Sobota 4 grudnia 1926 roku…”, aż do „Dziesiątego dnia po zniknięciu. Poniedziałek 13 grudnia 1926 roku..”. Druga część stanowi podsumowanie wszystkich wcześniej opisanych wydarzeń, ich wytłumaczenie i daje nadzieję, na lepszy początek po końcu, który stał się nieuchronny.
Język powieści jest bardzo przyjemny. Książkę czyta się lekko, jak rasową zagadkę kryminalną. Trochę psuła mi zabawę świadomość, że Christie nic się nie stało, że jej zniknięcie było świadome. Że to tak naprawdę był jej przytyk w nos samego Archiego, który postanowił kontynuować szczęśliwe życie poza ich małżeństwem. Jako wielka fanka Poirota i Panny Marple ten fakt z życia Christie był mi znany. Jednak przygodę z powieścią Marie Benedict traktuję jako podglądanie przez dziurkę od klucza. Przy czym fakt zniknięcia jest samą dziurką, a to co za nią, to książka zatytułowana „Zniknięcie pani Christie”. Wszystkie tajemnice, zawoalowane informacje i ukrywane wydarzenia z życia znanych i lubianych.
Moja ocena: 7/10
Dziękuję Wydawnictwu Znak Horyzont za obdarzenie mnie zaufaniem i podarowanie mi recenzenckiego egzemplarza.
Myśląc o zniewoleniu i terrorze w rosyjskich łagrach nasuwa mi się Aleksandr Isajewicz Sołżenicyn i jego relacja z Gułagu. Autor wszechstronny, piewca rosyjskiego pogromu własnych pobratymców, antyidealista rosyjski i moralista ukazujący zniewolenie reżimem. Do tego odmawiający oznaczeń państwowych, a po odebraniu literackiej Nagrody Nobla na wiele lat pozostający poza granicami własnego kraju. Jego utwory piętnujące ustrój mordu zostały opublikowane w jego własnym kraju dopiero w latach dziewięćdziesiątych. Po odwilży wrócił do kraju i to kraju zarządzanego przez Putina.
Sołżenicyna czytywałam, podobnie jak Czechowa będąc w liceum. Światopogląd, relacje, dokumenty były mi bliskie. Sam język na wskroś tchnący klasyką rosyjską. Nie znałam jednak relacji Czechowa zawartej w trzytomowym dziele pt. „Wyprawa na Sachalin”, na które składa się „Wyspa Sachalin” (1891–1895), „Podróż przez Syberię” oraz „Listy”. To jedyny reportaż w bogatej bibliografii autora. Ja zaczytywałam się w jego opowiadaniach, nowelach i dramatach. Utworach wydawanych u schyłku XVIII wieku, gdy Rosją rządził car, a łagry zaczynały powstawać. Nie można odmówić Rosji wybitnych twórców i to w każdej dziedzinie. I Czechow, i Sołżenicyn zasługują na nasz szacunek, ze względu na ponadczasowe wartości, które zostały przemycone w tej łagrowskiej literaturze. Trudnej, skomplikowanej, wręcz traumatycznej. Nawet teraz. Nawet ponad sto lat od jej napisania i od podróży, która stała się jej zaczątkiem. To dzięki Wydawnictwu @Zysk i S-ka ta piękna publikacja, w twardej oprawie trafiła w moje ręce. Premiera książki odbyła się 22 lutego br. Ja swój egzemplarz recenzencki otrzymałam 9 marca. Z lekkim opóźnieniem rozpoczęłam czytanie, bo jak ta historia się dziwnie układa. Czy hołubiąc dwóch wybitnych rosyjskich twórców w dzisiejszych czasach to nie zbytnia awangarda?
Książka jest tak wstrząsająca jak okładka. Relacjonująca surowość otoczenia, wszechobecny chłód, niewiarygodny głód, szarość, cierpienie i samotność osadzonych w gułagach więźniów. Czechow napisał reportaż doskonały. Reportaż, który miał w swoim czasie za zadanie zatrzymać rodzący się pomysł osadzeń więźniów na surowej Syberii, a tak naprawdę stał się tylko smutną relacją katorżników, których kolejne pokolenia zasiedlali rosyjskie łagry. „Wyspa Sachalin” to dowód na istnienie niemożliwych więzień, obozów pracy, którym bliżej było do obozów zagłady. Pomysł rosyjskich notabli się sprawdził na przestrzeni wieków. Łagry funkcjonowały z powodzeniem w XVIII i XIX wieku. W XX nie przestały mieć znaczenia.
To relacja z podróży Antona Czechowa wzbogacona własnymi doświadczeniami, emocjami, odczuciami autora. Przekazująca czytelnikowi co czuje widz obserwujący na żywo, to co się dzieje na Wyspie Sachalin. To co widzi własnymi oczami, co czuje przez skórę, co odbiera, gdy rozmawia z osadzonymi, często niesłusznie osadzonymi.
Nie wiem czy ówczesny rosyjski system więziennictwa różni się drastycznie od aktualnego. Wątpię, czy osadzeni mają szansę na sprawiedliwy proces i bezstronny wyrok. Często w autorytarnych rzeczywistościach nie ma miejsca na sprawiedliwość i na otwartość w stosunku do oponentów. Obserwujemy to trochę w bieżącej historii. Wiem tylko, że być na Wyspie Sachalin nie chciałby nikt. Narracja jest na wskroś realna. Czechow stworzył wyśmienity, bardzo realny reportaż, który odbierałam w trakcie czytania całą sobą. Język klasyczny otwierał w mej głowie szufladki, w których chowam obok Sołżenicyna, Puszkina, mojego ukochanego Dostojewskiego i Bułata Okudżawę. Chomikuję tych, których pisarstwo zapada w pamięć, których moralność dzieł jest ponadczasowa i zawsze aktualna.
To naprawdę genialna książka. Bardzo trudna i wymagająca dużej uważności oraz otwartości na przedstawione wartości, zarys historyczny, cierpienie bohaterów. „Wyspa Sachalin” zachwyca przyrodą, dziką i gęstą tajgą. Surowymi i grzęskimi bagnami, wysokimi górami i rwącymi strumieniami. Ta cudowna przyroda nie przykrywa jednak w żadnym stopniu warunków, w których przyszło żyć skazańcom, w których przyszło im funkcjonować i które, wstrząsnęły samym autorem. I to wszystko na chwałę Cara, a przeciwko jego oponentom. Przecież ten, kto się sprzeciwiał carskiemu rządzeniu lądował na Wyspie Sachalin jako więzień polityczny. Od początkowo 800 skazanych, Wyspa zaroiła się do poziomu 12 tysięcy katorżników i to w krótkim czasie. To ważne dzieło dla literatury rosyjskiej, której historia nie powinna być zapomniana. Przecież często historia zatacza koło. Dzieła i Czechowa, i Sołżenicyna, i Dostojewskiego powinny stać się dla potomnych przeciwwagą dla podobnych pomysłów współcześnie nam rządzących. I dlatego warto przeczytać ten żywy wziąć reportaż. Reportaż ludzi skazanych praktycznie na samotną śmierć.
Jednym zdaniem; druzgocąca i wstrząsająca lektura, która jest wartością samą w sobie.
Moja ocena 7/10.
Recenzja powstała we współpracy z Wydawnictwem Zysk i S-ka
Kolejna premiera z 23 lutego br. od @WydawnictwoAlbatros to „Ultimatum” T. J. Newman. Jak napisałam w zapowiedzi fabuła niezwykle mnie zaintrygowała. Latając słyszymy zwykle: „Witam państwa na pokładzie samolotu(…) mam przyjemność być państwa kapitanem. Dzisiejszy lot potrwa pięć godzin i dwadzieścia cztery minuty i zanosi się na gładką jazdę”. Tak naprawdę pod tą wypowiedzią kryje się wiedza, że „od pół godziny jego żona i dzieci są zakładnikami człowieka gotowego na wszystko. Unikną śmierci, pod warunkiem, że kapitan wykona rozkazy porywacza i rozbije samolot”. A Wy lecicie razem z nim. Lecicie wierząc, że stery są w rękach jednego z najbardziej wykwalifikowanych pilotów i że to właśnie on posadzi, gdy przyjdzie odpowiednia pora, tę latającą maszynę bezpiecznie na płycie lotniska. Macie zamiar lecieć samolotem w najbliższym czasie? Ja tak. Więc miłego lotu!!!!
„Tak naprawdę nigdy nie chodziło o rozbicie samolotu. (…) Chodziło o przebudzenie. O to, żeby zrobić coś na tyle dramatycznego, żeby ściągnąć waszą uwagę. Coś, nad czym nie mogliby przejść do porządku dziennego. To nie było nic osobistego.” -„Ultimatum” T. J. Newman.
Z opisu Wydawcy:
„Bill musi dokonać wyboru – albo rozbije samolot w Waszyngtonie, albo jego rodzina zginie. Terrorysta zmusza go do zerwania łączności z ziemią, odcina od pasażerów, a jedynym sprzymierzeńcem Billa staje się główna stewardesa, która nie tylko będzie musiała zapanować nad rosnącą paniką pasażerów, ale również podjąć decyzję, czy w tak ekstremalnej sytuacji będzie w stanie zaufać kapitanowi… Bestsellerowa debiutancka powieść byłej stewardesy, do której prawa filmowe zostały kupione przez Universal Studios!”.
Mam nadzieję, że nie spojlerując przy jednoczesnym częściowym wykorzystaniu opisu Wydawcy, dobrze wprowadziłam Was w fabułę i nastrój tej sensacyjnej powieści. Zanim jednak przejdę do opinii na jej temat muszę wspomnieć o samej Autorce będącą ex pracowniczką księgarni, która przez dziesięć lat, aż do 2021 postanowiła być stewardesą. I to w trakcie całonocnych lotów pisała głównie „Ultimatum”. Zaciekawiła mnie nie powiem. Dodatkowo zachodzę w głowę, czy odważy się kontynuować literacką karierę.
To zdecydowanie dobry debiut. Może nie jakoś wybitnie trzymający w napięciu, ale jednak dobrze napisany. Zabrakło mi jednak całkowitego „WOW”. Fabuła okazała się przewidująca. Chwilami trzymała jednak w napięciu. Sama postać kapitana Billa Hoffmana była przejmująca. Rozdarty między potrzebą uratowania niewinnych ludzi, a miłością do rodziny próbował zachować się bohaterstwo do samego końca. Bardzo podobała mi się też postać stewardesy Jo. Myślę, że każda z kobiet piastująca tą funkcję w obliczu nieszczęścia i potencjalnej rychłej śmierci chciałaby umieć zachować się tak jak ona. Książka momentami, mimo, że różni je przyczyna tragedii, przypominała mi wybitny film pt. „Lot” z Denzelem Washingtonem w roli głównej. I tu, i tu mieliśmy do czynienia z rozdzierającymi dech w piersiach dramatem pasażerów danego lotu. I tu, i tu mieliśmy do czynienia z pilotami, którzy wykorzystując swoje doświadczenie starali się posadzić bezpiecznie samolot na ziemi. I w jednym, i w drugim przypadku autorzy zachowali specyfikę miejsca, w którym rozgrywała się fabuła, odwzorowali wiernie środowisko, język oraz atmosferę.
Narracja jest trzecioosobowa. Głównie obserwujemy akcję z perspektywy stewardesy Jo, żony pilota Carrie, agenta specjalnego Theo oraz samego pilota Hoffmana. Każda z tych perspektyw ma coś do stracenia, każda o coś walczy i coś stara się uratować. Do tego cały arsenał postaci drugoplanowych, z Samem oraz Benem – pierwszym oficerem na czele. Kompletnie nie przekonała mnie szefowa agentów specjalnych Pani Liu, wydawała mi się za mało zapobiegawcza, za mało zdecydowana. Motyw z generalny dowództwem w takich sytuacjach również mnie nie przekonał. I to są te najsłabsze ogniwa powieści.
Trudno jest debiutować w dzisiejszych czasach, gdy rynek czytelniczy zalewany jest kolejnymi dziełami wybitnych autorów kryminałów, thrillerów i książek sensacyjnych. Za tą odwagę Autorce należą się wyrazy uznania. T. J. Newman umiejętnie w czterdziestu dwu rozdziałach wykorzystała dotychczasowe doświadczenie i wiedzę, i przekuła je w katastroficzną wizję jednego lotu. Lotu, w którym nikt z nas nie chciałby brać udziału. Miłej lektury!
Moja ocena 7/10.
Moją opinią na temat książki mogłam się z Wami podzielić dzięki Wydawnictwu Albatros.
Za krótki dla mnie był ten luty, za krótki😊. Tyle premier lutowych, a tylko 28 dni. Chociaż oczywiście wolałabym, by 24 lutego 2022 się nigdy nie zdarzyło☹.
Jedną z zaległych premier lutowych jest dziewiętnasty tom „Sagi rodu Courteneyów” autorstwa Wilbura Smitha i Davida Churchilla. Jak pisałam w recenzji poprzedniego tomu „Po dwóch stronach” od piętnastej części Smitha zaczął wspierać Churchill. Ja z pisarstwem ani jednego, ani drugiego nie mam doświadczenia. Nie oceniłam więc do tej pory, czy ten mix autorski wyszedł książkom serii na dobre, czy też nie. „Raj w ogniu” dzięki nakładowi @WydawnictwoAlbatros miał premierę 23 lutego br. Ja przeczytałam go dopiero teraz. Bez zbędnej zwłoki zapraszam Was do zapoznania się z moją opinię na temat tej powieści. Mam nadzieję, że okaże się pomocna w Waszych planach czytelniczych😉.
„Może ludzkość jest skazana na to, żeby nigdy nie uczyć się na przeszłości. Może zawsze będziemy powtarzać te same błędy, to samo zło po wieczność.” -„Raj w ogniu” Wilbur Smith, David Churchill.
Ostatni z 19 -tomowej „Sagi rodu Courteneyów” nawiązuje do tomu 17. To kontynuacja fabuły zapoczątkowanej w „Po drugiej stronie”. Po szczęśliwym odnalezieniu ukochanego Gerharda von Meerbach, Saffron wiedzie szczęśliwe życie u jego boku wychowując wspólnie dwójkę dzieci, syna i córkę. Błogość wspólnego życia zaburzają dwa wydarzenia. Po pierwsze odnalezienie i bratobójcza walka z Konradem von Meerbach, który powrócił by upomnieć się o swoje po przegranej walce w tracie II Wojny Światowej. Po drugie bojówkarze działający po nazwą Mau Mau złożeni ze rdzennych Kenijczyków, którzy postanowili walczyć o swoje ziemie i bogactwa z niej płynące i raz na zawsze rozprawić się z brytyjską kolonizacją. Wilbur Smith i David Churchill osadzili akcję w powojennej rzeczywistości zapoczątkowanej w roku 1951. Gdzie zaprowadzą bohaterów wybory Meerbachów? I kto tak naprawdę zapłaci koszty odzyskania przez Kenię suwerenności?
Zmarły w 2021 Wilbur Smith był pisarzem charakterystycznym. Jako pochodzący z Afryki (z Rodezji Północnej stanowiącą teren dzisiejszej Zambii) angielskojęzyczny pisarz w swoich utworach opisywał piękno, charakter i skomplikowaną historię afrykańskiej ziemi. Ziemi zagrabionej przez kolonistów. Jego pasja szerzenia prawdy nie dotyczyła tylko „Sagi rodu Courteneyów”. Wiernie odzwierciedlał historię współczesną Afryki również w „Sadze rodu Ballantyne’ów”, czy takich książkach jak „Kopalnia złota” i „Łowcy diamentów” oraz „Pieśń słonia”. Powtarzając za znawcami jego literatury warto napisać, że większość z powieści Smitha rozgrywa się w Afryce XIX wieku. Jest to jednak motyw, który trzeba lubić. Fascynacja przygodą i historią wzmacnia pozytywny odbiór „Raju na ziemi”. Zniechęcenie motywami afrykańskimi, bestialstwem kolonistów i bezradnością rdzennych mieszkańców utrudnia jej odbiór.
Ja w trakcie czytania odczuwałam raz fascynację, raz znużenie. Fascynował mnie opisany kenijski świat. Motyw z buntownikami pod wodzą Kabai, który „I jako żołnierz, i jako gangster czy terrorysta miał dryg do przewodzenia”. Bardzo ciekawiły tradycje i wierzenia plemienia Kikuju oraz Masajów, którzy na terenie majątku Courteneyów żyją w swoistego rodzaju symbiozie i mimo trudnej przeszłości, potrafią zaakceptować nadchodzący nowy ład, gdzie odseparowanie członków obu plemieni pomału przestaje mieć znaczenie. Wielokulturowość w obliczu miłości również autorom się udała. I w osobach Saffron i Gerharda, i w osobach Beniamina i Wangari. Bo jak sami bohaterowie mówią o sobie: „Jeśli już kochamy, to szczerze i do szaleństwa”. Smith wykorzystał wiedzę związaną z życiem w Afryce w każdej płaszczyźnie. Wiernie odwzorował wierzenia, stosunek mężczyzn do kobiet, białych do czarnych i odwrotnie. Powieść wzbogacił raz miłością, raz nienawiścią, raz współpracą i raz walką. Sam motyw walki z kolonializmem i stworzenia nowej, wolnej Afryki bardzo mnie zaciekawił. Został przedstawiony z perspektywy jednostki, jak i całego kraju. Z perspektywy białych kolonialistów, którzy wiedzą, że zbliża się nieuchronne i starają się temu zapobiec, jak i tych, którzy ten fakt wypierają. Gdzieniegdzie stykamy się z opiniami: „(…) jedynym usprawiedliwieniem istnienia imperium jest dobro, jakie może ono przynieść ludziom cieszącym się mniejszymi łaskami losu niż te, które sami otrzymujemy”. By zaraz wpaść w kolonialną politykę śledząc słowa: „Daj sobie powiedzieć, dlaczego tu jesteśmy. Zapomnij te wszystkie głupoty o obowiązku białego człowieka, który niby ma nauczać gorsze rasy korzyści, jakie daje nasza cywilizacja. Liczy się tylko utrzymanie Kenii w granicach imperium”. Te dwa przeciwstawne białe światy walczą ze sobą. I tylko ciekawość każe czytać do końca, by dowiedzieć się, który okaże się bardziej dominujący. Znużył mnie natomiast wątek z Konradem. Z jednej strony rozumiałam, że motyw nazisty i oddanego wyznawcy Hitlera musiał zamknąć się klamrą, z drugiej jednak, tak rozbudowana fabuła obniżyła napięcie związane z pogłębianiem pociągającego i efektywnego kenijskiego świata. Tak samo jako miłość Saffron i Gerharda, która rozwinięta została w poprzednich częściach sagi (przypominam tom 15 i 17). Ta fascynacja obojgiem utrzymywana była na tym samym poziomie obok tak innych, interesujących, przyrodniczo – historycznych wątków, które zasługiwały na jeszcze większe rozwinięcie. Co do Saffron to kobieta idealna, podobnie jak jej mąż. Z takimi bohaterkami nigdy się nie utożsamiam, a wręcz przeciwnie trochę mnie denerwują. Tak było i tym razem. Wybitnie uzdolniona agentka SOE i jednocześnie posiadająca „(…) idealne, długie kończyny”. Do tego ta jej „szczupła talia, cudowny biust…i oczy barwy afrykańskiego nieba”, które kłuły mnie w oczy. Plus niezwykła inteligencja, wiedza i mądrość emocjonalna. Kobieta idealna, jak Afrodyta wyłaniająca się z morza. Dla mnie totalnie w tej części nierealna, nieprawdziwa.
Nie trzeba czytać wszystkich części sagi, by zorientować się w fabule. Autorzy bardzo sprawnie nawiązali do wydarzeń z poprzednich części umiejscawiając je we wspomnieniach bohaterów, bieżących dialogach, a także relacjach innych. Sam Gerhard wielokrotnie nawiązuje do swojej przeszłości w Luftwaffe. I to jest zaleta tej powieści, że stanowi odrębne dzieło literackie, które nie jest obarczone ciężarem konieczności poznania wszystkich poprzednich części. Ogromny plus za wartość historyczną, rozpisaną na drobne. Za wielowątkowość w postawach białych kolonistów, za brutalny świat bojówkarzy oraz pokazanie walki o lepszy, przyjaźniejszy dla rdzennych mieszkańców świat. Bardzo dobrze udało się również autorom rozliczanie przeszłości i z perspektywy nazistów, i z perspektywy białych nadużywających władzy i siły w stosunku do Afrykańczyków. To książka dla fanów mocnych wrażeń, gdyż – wykorzystując cytat z powieści – „(…) kiedy raz się zasmakowało niebezpieczeństwa, życie bez niego wydawało się trochę nudne”.
Musisz być zalogowany, aby dodać komentarz.