Dziś chciałam Wam opowiedzieć o kolejnej książce, które premierę miała 25 stycznia. „Oszustka” to debiut Aleksandry Śmigielskiej, jest to również druga powieść wydana przez Znak Crime, nową markę kryminalną Wydawnictwa Znak. Ta powieść to thriller psychologiczny z elementami domestic noir. Podchodziłam do niej z dużą ciekawością, ale też sporą niepewnością. Tak to bowiem bywa z debiutami, że zupełnie nie wiemy czego się spodziewać. Od momentu przeczytania o jej premierze jednak intuicyjnie czułam, że będzie to coś wartego przeczytania. Czy się myliłam?
Trudno opisać treść tej książki bez spoilerowania, ale spróbuję ogólnie nakreślić ją w kilku zdaniach. Bohaterką jest Marta, która może się wydawać kobietą spełnioną. Ma męża, dwie córeczki, jest właścicielką kliniki weterynaryjnej. Kobieta sukcesu, pewna siebie, lecz tak naprawdę w środku to mała, zagubiona dziewczynka, która kryje tajemnicę swojej przeszłości. Wszystko się zaczyna, gdy przed bramą bohaterki pojawia się starsza, zaniedbana kobieta. To powoduje lawinę zdarzeń i sprawia, że przeszłość zdaje się deptać Marcie po piętach. Jednak jest ona mocno zdeterminowana, by prawda o jej przeszłości nie wyszła na jaw. Czy jej działania przynoszą skutek?
Książkę czytało mi się bardzo przyjemnie i szybko. Lekki styl i zgrabne dialogi powodują, że błyskawicznie łykamy stronę za stroną. Powieść składa się ze stosunkowo krótkich rozdziałów oznaczonych dniami tygodnia, prowadzonych w narracji pierwszoosobowej, Pomaga to bardziej zrozumieć główną bohaterką, wczuć się w jej psychikę. A jest ona postacią dosyć złożoną. Z jednej strony silna kobieta, biznesswomen, przedsiębiorcza i zaradna, z drugiej strony zagubiona, przestraszona i działająca chaotycznie. Irytowała mnie nie raz, postępowała głupio, lekkomyślnie, działała pod wpływem chwili. To jednak sprawia, że wydaje się bardziej prawdziwa, realniejsza. Choć nie mogę powiedzieć, żebym zapała do niej wielką sympatią, z uwagą i ogromną ciekawością śledziłam jej losy. Akcja bowiem rozwija się dosyć szybko, wydarzenia następują jedno z drugim, autorka podsuwa nam kolejne tropy, by za chwilę wywieść nas na manowce. Zakończenie również mnie zaskoczyło i byłam go ogromnie ciekawa. Jednym z symptomów tego, że czytam dobrą książkę, jest dla mnie to uczucie, gdy książka wzbudza we mnie takie napięcie i ciekawość jak zakończy się intryga, że poważnie zastanawiam się nad zerknięciem na koniec, chociaż jednocześnie wiem, że trochę zepsułabym tym sobie lekturę. Tym razem na szczęście się powstrzymała i czas spędzony z książką oceniam bardzo pozytywnie.
Jest to świetny debiut, dojrzały i przemyślany, poparty dobrym warsztatem. Z niecierpliwością więc będę wypatrywała kolejnej powieści Aleksandry Śmigielskiej, a Wam gorąco polecam lekturę „Oszustki”.
Moja ocena: 8/10
Za możliwość przeczytania książki bardzo dziękuję WYDAWNICTWU ZNAK.
Książki Agnieszki Pietrzyk uwielbiam od dawna. Zaczęłam od „Zostań w domu”, od której dosłownie nie byłam w stanie się oderwać. Potem były „Nikt się nie dowie”, „Kto czyni zło” i „Las zaginionych”. Każda z nich bardzo mi się podobała i po każdej bardziej podziwiałam autorkę i z coraz większą niecierpliwością wyczekiwałam jej kolejnej powieści. Pamiętam spotkanie z pisarką na Warszawskich Targach Książki, gdzie opowiadała, że pracuje nad czymś nowym, innym, co będzie dotyczyło konfliktu wojska i policji. Bardzo byłam ciekawa tej nowej powieści. I tak oto 25 stycznia nakładem Czwartej Strony Kryminału ukazało się „Terytorium”. I muszę Wam zdradzić już teraz, że i tą powieść autorki oceniam bardzo pozytywnie. Trudno było mi się od niej oderwać, a opowiedziana historia zrobiła na mnie duże wrażenie.
W lesie przy granicy polsko-rosyjskiej odbywają się ćwiczenia żołnierzy Wojskowej Obrony Terytorialnej. Niestety w ich trakcie dochodzi do tragedii. Kapral Derkacz na skutek złej oceny sytuacji oddaje śmiertelny strzał do cywila. Na miejsce przyjeżdża policja. Wojskowi nie mają jednak zamiaru z nimi współpracować. Jest również świadek zdarzenia, kobieta, która towarzyszyła zamordowanemu mężczyźnie. Zarówno policja, jak i wojsko chcieliby ją mieć po swojej stronie. Kobieta jednak ma własne interesy i nie ma zamiaru poświęcać się dla którejkolwiek ze stron. Do głosu dochodzą uprzedzenia na linii wojsko-policja, pokaz sił i próby postawienia na swoim za wszelką cenę. To niestety prowadzi do kolejnej tragedii…
Akcja książki zapiera dech w piersiach. Przeraża, szokuje i pozostawia w osłupieniu. Czy to mogło by się zdarzyć naprawdę? Mam nadzieję, że nie, ale autorka tak przekonywująco ukazuje mentalność żołnierzy Wojsk Obrony Terytorialnej, że niestety można się obawiać, że zdarzenia przedstawione w książce nie są niemożliwe. Mogę sobie wyobrazić, że powieść ta nie zostanie dobrze przyjęta w pewnych kręgach. I chociaż oczywiście jest to fikcja literacka, muszę powiedzieć, że tylko na początku akcji może się wydawać, że żołnierze są tu przedstawienia jako ta zła strona, a policja jako dobra. Później wszystko się komplikuje, nic nie jest jednoznaczne. Autorka świetnie ukazała postacie bohaterów, są wielowymiarowe, interesujące i złożone. Świetny styl i tempo akcji dopełniają działa. Powieść składa się z dziewiętnastu części, prowadzonych w narracji trzecio osobowej, ukazującej wydarzenia naprzemiennie z punktu widzenia wojska i policji. Dzięki temu możemy znaleźć się bliżej każdej ze stron. Przedstawione wydarzenia są zaskakujące, autorka myli tropy, trzyma w napięciu i generalnie funduje czytelnikowi istny rollercoaster. Jest to thriller z elementami sensacji, który zdecydowanie nie pozostawi Was obojętnymi.
Na samo koniec muszę przyznać, że autorka miała rację, jest to coś zupełnie innego. Mocna, odważna, momentami wprawiająca w osłupienie powieść, której zdecydowanie po przeczytaniu szybko nie zapomnicie, a wydarzenia, o których przeczytacie jeszcze na długo pozostaną z Wami. Gorąco polecam!
Moja ocena: 8/10
Za możliwość przeczytania książki bardzo dziękuję WYDAWNICTWU CZWARTA STRONA
„Zamknięte drzwi” to pierwsza wydana w Polsce książka Freid’y McFadden, autorki thrillerów psychologicznych, która z zawodu jest lekarką, specjalistką od urazów mózgu. Od czasu do czasu lubię sięgnąć po dobry thriller, jednak czasem czytając niektóre z nich czuję się trochę znudzona i odnoszę wrażenie, że znowu wszystko przebiega według jednego i tego samego schematu. Czy tak było w przypadku tej powieści? Przekonajcie się sami…
Opis książki bardzo mnie zaintrygował. Jej bohaterka Nora to trzydziestosześcioletnia chirurg, współwłaścicielka kliniki. Zawodowo odnosi sukcesy, a prywatnie prowadzi samotne, spokojne, uporządkowane życie pod przybranym nazwiskiem. Nie chce bowiem by ktoś się dowiedział kim jest. A jest córką seryjnego mordercy. W czasie, gdy jedenastoletnia Nora odrabiała lekcje w swoim pokoju, jej ojciec w piwnicy oddawał się swojemu hobby, którym nie okazała się, tak jak mówił, stolarka, lecz mordowanie kobiet. Łatka córki mordercy to straszne dziedzictwo. Żyje więc samotnie, nikomu nie zdradzając swojej prawdziwej tożsamości. Do czasu aż w jej życiu pojawia się znajomy z przeszłości, a pacjentka Nory zostaje zamordowana, w sposób nawiązujący do jej ojca. On nie mógł tego zrobić, gdyż ciągle odsiaduje wyrok w więzieniu, ale te dziwne zbiegi okoliczności zwracają na Norę uwagę policji i nie tylko. Czy kobieta ma coś do ukrycia?
Thriller jest rewelacyjny. Wzorcowo poprowadzona akcja została zawarta prologu, epilogu i 46 rozdziałów prowadzonych w pierwszoosobowej narracji. Autorka świetnie myli tropy, utrzymując czytelnika w napięciu i niepewności. Zakończenie bardzo mnie zaskoczyło i spowodowało, że cała ta historia pozostanie ze mną na długo. Konstrukcja bohaterów, w tym przede wszystkim głównej bohaterki jest wyśmienita. Jest to postać złożona, wielowymiarowo, niejednoznaczna. Podobnie jest z innymi bohaterami, nawet Ci, którzy odgrywają nie tak ważne role są prawdziwi, skomplikowania, trudni do prze
Bardzo lubię takie powieści, w których niczego nie można być pewnym, w którym autor podsuwa różne tropy, by za chwilę się z nich wycofać, których akcja jest tam niesamowita, że aż człowiekowi zapiera dech w piersiach, a jednocześnie zachowana zostaje prawda psychologiczna i życiowa. Ta powieść pozostanie ze mną na długo i zdecydowanie ją polecam.
Moja ocena: 8/10
Za możliwość przeczytania książki bardzo dziękuję WYDAWNICTWU CZWARTA STRONA
Dorota Milli tworzy literaturę obyczajową, której akcja najczęściej rozgrywa się na polskim morzem. Autorka bowiem jest kołobrzeżanką, miłośniczką spacerów brzegiem morza i nadmorskiego klimatu. Jej najnowsza powieść „Kobieta w deszczu”, która premierę miała 18 stycznia nakładem Wydawnictwa Luna ujęła mnie optymistyczną i pełną dobrej energii okładką. Akcja toczy się w Kołobrzegu, a bijąca z okładki pozytywna energia dotyczy także wnętrza powieści.
Główną bohaterką jest Aletta Różańska, psychoterapeutka która właśnie odziedziczyła gabinet po swoim mentorze Bo. Kobieta jest całkowicie oddana swojej pracy i pacjentom, bardzo zaangażowana. Jeszcze trudno jej się odnaleźć w nowej rzeczywistości, kiedy do jej gabinetu trafiają dwie kobiety Julia i Eryka. Między tymi trzema kobietami niespodziewanie nawiązuje się wyjątkowa więź i stają się one dla siebie ważne. Julia to młoda kobieta, która pozornie patrząc ma wszystko to, co potrzebne do szczęścia. Prowadzi wraz z narzeczonym pizzerię. Jednak w ostatnim czasie nie radzi sobie z emocjami, gubi się swoich uczuciach. Eryka to Kobieta po czterdziestce, która ma dwoje nastoletnich synów i męża. Kiedyś wraz z mężem realizowała kolejne biznesowe wyzwania, natomiast od jakiegoś czasu Eryka wycofała się w przestrzeń domową, doświadczyła zdrady męża i czuje się w swoim domu i w swoim życiu zupełnie nie na miejscu. Te trzy kobiety stają się dla siebie dość bliskie, wspierają się wzajemnie w życiowych problemach. Pomagają sobie podjąć istotne decyzje. Dopingują się wzajemnie i stają się motywacją do podjęcia ważnych decyzji, do nabrania odwagi, by zawalczyć o siebie i swoje szczęście.
Dużym plusem tej powieści są stworzone przez autorkę postaci kobiece. Każda z nich jest inna, na swój sposób ciekawa i intrygująca. Mimo pozornego zagubienia i życiowych trudności kryje się w nich prawdziwa siła i determinacja, która rozkwita pod wpływem kobiecej przyjaźni i wsparcia. Nie chcę zdradzać zbyt wiele z przebiegu akcji, lecz muszę zaznaczyć, że oprócz wątków typowo obyczajowych, książka zawiera też interesującą warstwę psychologiczną. Opowiada o trudnościach życia, o skomplikowanych relacjach międzyludzkich. O tym, że czasem to co pozornie wydaje się oczywiste i jednoznaczne często tak naprawdę jest dużo bardziej skomplikowane, a człowiek łatwo może się zagubić w skomplikowanej sieci własnych uczuć, emocji, oczekiwań innych, narzuconych nam przez społeczeństwo wzorców i przekonań. W książce pojawia się też wątek, można powiedzieć, delikatnie kryminalny, zagadki związane z pacjentem Alety. Pojawiają się również ciekawe postacie męskie, detektywów z biura detektywistycznego, ale nie tylko.
Akcja powieści rozwija się powoli. Autorka zaczyna od zarysowania nam pewnego tło, ukazuje uczucia i przemyślenia głównej bohaterki. Na początku czułam się trochę tym znużona, irytowało mnie też trochę nadużywanie określenia mentor Bo. Mentor Bo to, Mentor Bo tamto… Tak jakby bohaterka nie potrafiła samodzielnie funkcjonować. Z czasem jednak, gdy akcja zaczęła się rozwijać było tego mniej i przekonał mnie fakt, że miało to służyć zarysowaniu obrazu głównej bohaterki, która mimo tego, że potrafiła doskonale pomóc swoim pacjentom, sama był samotna i trochę zagubiona we własnym życiu. W dalszej części książkę czytało mi się przyjemnie, a losy trzech kobiet bardzo mnie zaintrygowały, zwłaszcza wątek związany z Julią był mi bardzo bliski i mocno mnie poruszył. Zdecydowanie polecam wam tą mądrą, ciepłą i optymistyczną lekturę. Może stanowić początek dla wielu ważnych życiowych refleksji Zachęcam do przeczytania.
Moja ocena: 7/10
Za możliwość zapoznania się z lekturą serdecznie dziękuję Wydawnictwu LUNA.
Czasem mam takie momenty w życiu, gdy od lektury oczekują głównie rozrywki, odprężenia i wciągającej, choć niezobowiązującej lektury. Jeden z takich momentów nastąpił w styczniu, gdy wróciłam z intensywnego i męczącego wyjazdu integracyjnego😉 Jedyne na co miałam ochotę to zalec na kanapie z jakąś lekką, niezobowiązującą książką i odpocząć. Szczęśliwym trafem akurat dotarła do mnie powieść „Bad Cruz” L.J. Shen, wydana nakładem Wydawnictwa Luna. L.J.Shen to amerykańska autorka romansów i powieści, które znalazły się na listach bestsellerów. I chociaż ja wcześniej sięgnęłam po tylko jedną powieść autorki, która jakoś mnie nie zachwyciła, w opisie jej nowej książki coś mnie zaintrygowało. I chociaż do jej recenzji przystępuję dopiero prawie miesiąc po lekturze muszę powiedzieć, że spełniła ona pokładane w niej oczekiwania.
Nessy można nazwać czarną owcą całego miasteczka, obiektem kpin i plotek, a to głównie dlatego, że zaszła w ciążę w wieku 16 lat. Dziesięć lat później pracuje jako kelnerka w podrzędnej knajpce i jest rozczarowaniem swojej rodziny. Cruz z kolei uchodzi w oczach mieszkańców miasteczka na wzór do naśladowania. Szanowany futbolista, który został lekarzem, zawsze pomocny i poprawny. Ta dwójka nie mogłaby by się chyba różnić bardziej, dlatego od lat nie mają ze sobą nic wspólnego, działają sobie na nerwy, choć starają się unikać. Trudności pojawiają się, gdy siostra Nessy zaręcza się z bratem Cruza, a obie rodziny mają się udać na przedślubny rejs. Niestety na skutek pomyłki kobieta i mężczyzna trafiają na inny statek i są skazani na swoje towarzystwo. Jak oni to zniosą? A może okaże się, że jest w nich coś więcej niż wszyscy widzą i jednak mają ze sobą coś wspólnego?
Jak widać fabuła nie jest szczególnie oryginalna, ani zaskakująca. Jednak mimo tego książkę czyta się lekko i przyjemnie. Błyskotliwy, zabawny, momentami ironiczny styl sprawił, że świetnie się bawiłam przy lekturze. Cięte dialogi również był mocną stroną tej powieści. Główna bohaterka dość mocno mnie irytowała, nie potrafiłam zrozumieć dlaczego zgadza się na takie traktowania i za co tak naprawdę pokutuje. I choć tak naprawdę o podstaw wszystkiego leżała jej rozczarowująca rodzina nie do końca było to dla mnie przekonywujące, podobnie jej przemiana bohaterów. Jednak jak napisałam na początku od tej książki oczekiwałam, by stanowiła lekką, nieskomplikowaną rozrywką i mimo kilka momentów, gdy poczułam się rozdrażniona swój cel spełniła doskonale.
Moja ocena: 7/10
Za możliwość zapoznania się z lekturą serdecznie dziękuję Wydawnictwu LUNA.
Chronologicznie czwarta część cyklu „Ania z Zielonego Wzgórza” Lucy Maud Montgomery została po raz pierwszy opublikowana w Kanadzie w 1936r. W Polsce znamy ją pod nazwą „Ania z Szumiących Topoli”. Zapewne pierwszemu wydawcy w roku 1959 topole lepiej się kojarzyły niż wierzby😊. @wydawnictwomarginesy kontynuuje swoją misję odczarowywania Ani w formie nam znanej i lubianej. Warsztat Anny Bańkowskiej wykorzystany tym razem został do publikacji na nowo przetłumaczonej z oryginału „Anne z Szumiących Wierzb”. Książka premier miała 18 stycznia br. i dla mnie stanowiła obowiązkową, styczniową lekturę😉.
Anne Shirley świeżo upieczona magister nauk humanistycznych, dostaje posadę kierowniczki wyższej szkoły w Summerside. Jej życie prywatne nie uległo znacznej zmianie. Jest nadal zaręczona z Gilbertem Blythe’em studiującym medycynę na Uniwersytecie Redmondskim w Kingsporcie, z którym wymienia listy. W trakcie trzyletniej pracy relacjonuje w korespondencji do Ukochanego, co dzieje się na Zielonych Szczytach. Pisze o Dianie, swej wieloletniej przyjaciółce, która po ślubie ma mniej dla niej czasu. A po urodzeniu synka jej zakresem obowiązków staje się tylko dom, dziecko i mąż Diany – Alfred. Dzieli się z nim swoimi przygodami w zarządzanej przez siebie szkole, a także opisuje pokój na wieży w domu o nazwie Szumiące Wierzby, gdzie rządy sprawuje Rebecca Dew, w którym mieszka.
Bardzo dobrze przetłumaczona i wydana książka. Kolejna część, idealna dla fanki Anne z Zielonych Szczytów (ooops o mało co napisałabym: Ani z Zielonego Wzgórza😉). Mimo, że lata nastoletnie mam dawno za sobą, a fascynację historią i przygodami Ani już pamiętam tylko ze wspomnień, miło czytałam o jej perypetiach. O jej doświadczeniu z domem o nazwie Szumiące Wierzby, o jej sąsiadach i jego mieszkańcach. A także o wpływowej rodzinie Pringle’ów, których Anne próbuje do siebie zjednoczyć. Którym próbuje pokazać się z jak najlepszej strony. Kompletnie zapomniałam o bohaterce, którą Lucy Maud Montgomery musiała zapewne wprowadzić na wzór Anne, o dziewczynce o nazwisku Grayson. Wychowywaną samotnie przez babkę. Wychowywaną w braku miłości. Ten wątek okazał się nostalgiczną podróżą w pierwszą część cyklu, która najczulej zagrała na moich emocjach. Świetny okazał się ten temat kanibalizmu podjęty przez autorkę, o którym – jak również przyznaję – kompletnie zapominałam.
Bez względu na tłumaczenie, kolejną powieść autorstwa Lucy Maud Montgomery odebrałam w sposób analogiczny, jak poprzednie. Jako książkę pełną ciekawych przygód. Jako opis ówczesnego społeczeństwa i szerzących się w nim teorii, poglądów i spostrzeżeń. Jako epopeję na relacje międzyludzkie, w których szczerość i energiczna postawa głównej bohaterki jest w stanie przezwyciężyć wrogość. Jako epitafium rodziny, które pokazuje miłe oku, pozytywne ścieżki sieroctwa, którego i wtedy, i teraz jest wszędzie pełno. Jako odę do domu, w którym miejsce nie znajdą tylko domownicy o każdej porze dnia i nocy, lecz także przyjezdni. Zaproszeni przez Anne goście. Odrzuceni, negatywnie nastawieni, samotni…
Na moim blogu znajdziecie wszystkie poprzednie wydania nowego tłumaczenia od @wydawnictwomarginesy. Począwszy od Anne z Zielonych Szczytów, przez Anne z Avonlea, aż po Anne z Redmondu. Zachęcam Was do poznania tej nowej Ani. Nieprzerwanie od pierwszego tomu, w którym po latach, całkiem inaczej mogłam zapoznać się z Anne. Miłej lektury😊.
Moja ocena: 7/10
Egzemplarz recenzencki otrzymałam od Wydawnictwa Marginesy, za co serdecznie dziękuję.
W ubiegłotygodniową premierową środę na polskim rynku czytelniczym pojawiła się kolejna część serii stworzonej przez @Katarzyna Bonda z Jakubem Sobieskim. Tytuł debiutujący w dniu 11 stycznia br. „Do cna” jest trzecim tomem cyklu wydawanego nakładem @wydawnictwo.muza.sa. Dwie poprzednie części to: „O włos” (recenzja na klik) oraz „Ze złości” (recenzja na klik). Zwięzłe tytuły = zwięzłe fabuły. Czy i tym razem będzie tak samo?
„Przemyślałem sprawę. Tak, jestem twoim ciałem. Zjedz mnie.” -„Do cna” Katarzyna Bonda.
Zaciekawiłam Was cytatem? O to mi chodziło. A wierzcie dalej jest jeszcze bardziej ciekawiej.
Wszystko zaczyna się od rautu w którym uczestniczył Jakub Sobieski, detektyw wraz z kapitanem Tadeuszem Orzechowskim z agencji Sobieski Reks z Warszawy. Wśród zaproszonych sama śmietanka towarzyska. Brylująca wśród gości księżna Grażyna Światopełk – Stadnicka wynajmuje agencję do odnalezienia jej syna Antona. Sobieski wraz z Oziem wyrusza więc do Guzowa, w którym znajduje się pałac rodowy zleceniodawczyni. W tym samym czasie w okolicznym Żyrardowie znalezione zostają kości ludzkie. „Kości, uprzednio ugotowane i przyprawione, jeszcze pachną rosołem.”
I tym razem Pani Kasia Bonda swą fantazją wbiła mnie w fotel. Ponownie skomplikowana historia, w której – jak to od jakiegoś czasu bywa – ofiary mieszają się ze sprawcami, sprawcy okazują się ofiarami, a zleceniodawcy Sobieskiego mataczą, gmatwają i skrywają swoje tajemnice.
Akcja dzieje się od 3 lipca do 11 lipca w Warszawie, Żyrardowie i Guzowie. Choć zarówno warstwa czasowa jak i geograficzna nie została wyraźnie zaznaczona. Autorka skupiła się w swej najnowszej książce na wątku kryminalnym, który osadziła w interesującym środowisku bogaczy, zubożałych i też nie arystokratów. Zresztą już w pierwszych zdaniach Bonda wprowadziła czytelnika w środowisko, o którym zamierzała pisać. Na uwagę zasługują tytuły siedmiu rozdziałów. Po przeczytaniu opisu Wydawcy wręcz przyprawiające mnie o dreszcz. Takie sformułowania jak „Żeberka w miodzie”, czy „Móżdżek w burakach”, a przede wszystkim „Niewiniątko pieczone w przaśnym chlebie” nabrały całkiem innego wymiaru.
Sam Sobieski, jak zwykle wysoki, wytatuowany i umięśniony. Borykający się z Iwoną, niespodziewanym ojcostwem i uczuciem do Ady. Jego uwaga została skupiona na środowisku gejów, rodowych tajemnic, psychopatycznych pragnień i niezaspokojonych kanibalicznych żądz. Bonda z konceptu wyszła całkiem obronną ręką. Stworzyła kryminał, w którym mniejsze znaczenie miała praca śledczych, od osobowości, z którymi Sobieski z Oziem musieli się stykać.
Autorka zapunktowała wieloma aspektami. Po pierwsze wprowadziła motyw Meyera. Z przymrużeniem oka przedstawiając go jako niegroźnego świra😊. Po drugie cudne nazwiska, o których wspomniałam w poprzedniej recenzji oraz imiona. Zafascynowałam się Eustachym, Noemi, Hugonem i Sereną😊. Arcyciekawa okazała się sama Grażyna. Nie taka typowa Grażyna😉. Po trzecie nawiązaniem do sytuacji geopolitycznej w Europie. Ze zdziwieniem przeczytałam „(…) On sam oglądał go podczas szkolenia przed wyjazdem na misję, by przygotować się do udziału w działaniach wojennych w Ukrainie”. Kompletne zaskoczenie. Trochę jakby „ni w pięść, ni w oko” a jednak stanowiące ukłon w stronę bieżącej sytuacji przygranicznej. Będąc jednak dość spostrzegawcza wspomnę, że w jednym zdaniu patrol, chyba się pomylił Autorce z partolem. Sami sprawdźcie jak to brzmi i osądźcie: „Partole, interwencje, zabezpieczanie terenu, papierkowa robota. Do tego służę w tej komendzie.” Według mnie miało być „patrole” jak nic😊. Cytując bohaterkę wypowiadającą te słowa muszę wspomnieć o Osie, która jak dla mnie okazała się postacią najbardziej mnie zawodzącą. Z butnej strażniczki prawa przemieniła się gdzieś po drodze w karierowiczkę. Nie mogę jednak winić Pani Kasi. W życiu przecież ciągle się tak dzieje.
Udana kontynuacja cyklu z Kubusiem Sobieskim. Zasługuje na uwagę wszystkich fanów Kasi Bondy oraz kryminałów. Pisanych dla rozrywki, trochę z przymrużeniem oka. Czasem nie do końca poważnie. Szczerze polecam!!!
Moja ocena: 7/10
Za możliwość przeczytania książki bardzo dziękuję Wydawnictwu Muza.
@wydawnictwomarginesy podejmuje się iście heroickiego zadania😊. Znane na skalę światową dzieła literatury powszechnej tłumaczy na nowo z oryginału i przedstawia w zmienionej, uaktualnionej wersji współczesnemu pokoleniu. Nowe tłumaczenie Zaś słońce wschodzi Ernesta Hemingwaya przypadło mi do gustu. W recenzji na moim blogu napisałam nawet „(…) samo wnętrze zachwyca nowym tłumaczeniem Macieja Potulnego, który wykonał kawał dobrej roboty tłumacząc w sposób bezpośredni, prosty, naturalny zachowując jednocześnie dynamiczność i męskość prozy autora. Tak!!! Zdecydowanie ta wersja bardziej przypadła mi do gustu.”, a ja nie jestem skora do zmian😉. Z takim samym nastawieniem przystąpiłam do zapoznawania się z nową wersją Ani, już nie z Zielonego Wzgórza, lecz z Zielonych Szczytów. Pierwszy tom serii mający premierę w styczniu br. w zmienionej formie i po ponownym tłumaczeniu, trafił do mnie wraz z książką „Anne z Avonlea” jako uzupełnienie egzemplarza recenzenckiego. Nie ukrywam, że zacieram też ręce na trzecią cześć tomu pt. „Anne z Redmondu”, która premierę będzie miała w sierpniu. Czy Ania z Zielonych Szczytów, z Avonlea i z Redmondu (słyszał ktoś o tej miejscowości?😊) jest wciąż tą samą Anią?
Jedenastoletnia Ania Shirley, rudowłosa dziewczynka chcąca nazywać się Kordelią, przypadkowo trafia z sierocińca do rodzeństwa Maryli (ooops Marilli) i Mateusza Cuthbertów zamieszkałych na Wyspie Księcia Edwarda. Mimo początkowej niechęci do dziewczynki, która miała być adoptowanym chłopcem, Ania pozostaje u Cuthbertów i staje się nieodłączną towarzyszką bezdzietnego rodzeństwa w starszym wieku. Brak wystarczającej siły, by pracować jako młody chłopak Ania nadrabia zaangażowaniem w prace domowe i naukę niosąc rodzeństwu wytchnienie oraz radość, którego do chwili obecnej brakowało w domostwie.
Jestem niekwestionowaną fanką Ani od najmłodszych lat. Dla mnie była bohaterką literacką pierwszego wyboru. Książkę czytałam wielokrotnie, nawet jako młoda dorosła. Rudzielec entuzjastycznie nastawiony do świata, mimo swego sieroctwa i kolejnych odrzuceń nie mógł nie sprawdzić się ponad sto lat temu, gdy świat ogarniała co rusz wojenna zawierucha, a temat sieroctwa dzieci był zrzucany na margines. Wtedy to Lucy Maud Montgomery wymyśliła bohaterkę, która miała dać czytelnikom, szczególnie młodym nadzieję, że możliwa jest zmiana swego losu, nawet jeśli dzieje się to niespodzianie i trzeba na nią czekać trochę czasu.
Dużo czytałam i słuchałam o nowym tłumaczeniu Anny Bańkowskiej. Sama zastanawiałam się, czy zmiana tytułu klasyki literatury pięknej dedykowanej młodzieży, wyjdzie publikacji na dobre. Czy to nie przesada, nie zbytnie naruszenie pewnego sacrum. Przecież Ania od zawsze, czyli od 1912 roku była dla polskiego czytelnika z Zielonego Wzgórza😊. Do książki podeszłam trochę jak do wariacji platformy Netflix „Ania nie Anna”. Serial pokazał „Anię z Zielonego Wzgórza” wzbogaconą o wątki homoseksualizmu, integracji społecznej z czarnymi obywatelami, czy wykorzystania nieletnich wersji. „Anię z Zielonego Wzgórza” , której do oryginału było jednak bardzo, ale to bardzo daleko. Okazał się jednak ciekawym doświadczeniem, który bynajmniej nie zmniejszył mojej sympatii do tej rudej, zadziornej dziewczynki, której ktoś nagle odmienił, całkiem przypadkowo, cały świat. Przyznaję więc od razu, że jako królik doświadczalny „Anne z Zielonych Szczytów” w tłumaczeniu z oryginału przez Annę Bańkowską sprawdziła się znakomicie.
Język jest prostszy bardziej zrozumiały, niż wydanie, które posiadam od wieków na mojej półce😊. Ania, czy Anna, czy Anne to ciągle ta sama dziewczynka. Pełna marzeń, ambitna, niezwykle szczera i dająca wytchnienie swym opiekunom mimo licznych, niespodziewanych przygód. Tłumaczenie nie jest złe. Nie mogę tak go ocenić. Jest inne. Jest bliższe oryginałowi. Tłumaczka wyzbyła się górnolotnego stylu na rzecz dostosowania treści dla odbiorców z rocznika po 2000 roku. Wiernie odzwierciedliła wzruszające i śmieszne momenty. Mimo, że mój rocznik to lata długo, długo przed rokiem milenijnym książka i mnie wzruszyła, i rozbawiła. Wzbogacona została też o piękne ilustracje, które urozmaicają czytanie i zaciekawiają dodatkowo czytelnika, szczególnie młodego.
Wyobrażacie sobie, że ta książka ma już 114 lat!!! To wręcz niesamowite, że mogłam ją przeczytać w nowym przekładzie. Za to serdecznie dziękuję i Wydawnictwu, i Tłumaczce. Dla mnie to nadal number one wśród książek dla dziewczynek. Odnajduję w niej ciepło, miłość i wartości, o których dawno zapomnieliśmy we współczesnym świecie. Wyjątkowa powieść, która nigdy nie powinna odejść w zapomnienie. SZCZERZE POLECAM TO WYDANIE !!!
Moja ocena: 9/10
Egzemplarz recenzencki otrzymałam od Wydawnictwa Marginesy, za co bardzo dziękuję.
Styczniową premierę wydaną nakładem @wydawnictwoznakpl pt. „Dziewczyna z Paryża” przeczytałam już jakiś czas temu. Niestety zawirowania wojenne za naszą wschodnią granicą i walka Sąsiadów o suwerenność własnego państwa pochłonęła mnie całkowicie, tak, że o drugiej wojnie światowej trudno było mi nie tylko pisać, ale i myśleć ☹. Czując się jednak w obowiązku w stosunku do @wydawnictwoznakpl, z którym współpracę bardzo sobie cenię oraz względem Autorki odłożyłam smuteczki i niepokój na bok. Wszystko po to, by podzielić się z Wami moją opinią o kolejnej wojennej historii pióra Kristy Cambron. Jej poprzednia książka „Wróbel w getcie” (recenzja na klik) bardzo mi się podobała. Była smutna, to fakt, ale jednocześnie niosła nadzieję. Tak jak „Dziewczyna z Paryża”.
„Wojna wiele człowieka uczy. Nim tu przyjechałem, stacjonowałem w Warszawie. Piękne miasto, ale zapaskudzone Żydami. Któregoś dnia wezwano mnie do centrum. Grupka młodych Żydów zaatakowała lokal dla oficerów Trzeciej Rzeszy. (…) Nie docenili szansy, jaką im daliśmy. Nie rozumieli, że getto to konieczność. Musieliśmy przecież zapewnić im bezpieczeństwo i opiekę. Daliśmy im mieszkania, karmiliśmy ich, zaoferowaliśmy im pracę….” „Dziewczyna z Paryża” Kristy Cambron.
I ten świat, tak różny, opisywany oczami Trzeciej Rzeszy oraz oczami okupowanych jest fabułą „Dziewczyny z Paryża”. Perspektywę okupantów obserwujemy z perspektywy kapitana von Hillera, czy Scheela. Zanurzamy się w nią wtapiając się w losy kolaborantów, podwójnych agentów, czy cichych współpracowników. To świat, w którym hitlerowcy są przekonani o swojej racji, o misji wybawienia świata od plagi żydowskiej, o roli załatwienia sprawy raz na zawsze. Brzmi znajomo? Niestety…. Drugi świat to świat kobiet. Jakże różnych kobiet. Świat Sandrine Paquet, która chroniąc synka Henri’ego współpracuje z nazistami. Współpracuje na swoich warunkach opłakując męża – Christiana, który zaginął na froncie. To świat Lili de Laurent, krawcowej pracującej w domu mody Chanel, która ciągle nie może przeboleć straty ukochanego René Touliarda. Lili, która wikła się w niebezpieczny wywiad świadcząc usługi na rzecz żon i kochanek niemieckich żołnierzy. To świat także Amèlie, która by godnie żyć podejmuje decyzje, których możliwe, że będzie się po latach wstydzić. I to świat także Violette, zdeterminowanej, odważnej, nie lękającej się przed niczym. Wiedzącej, kto wróg, a kto przyjaciel. One wszystkie mogłyby się inaczej nazywać. To mogłyby być Marie, Zofie, Krystyny, Eleny, Masze, czy Olesye. To mogłyby być każde z nas – kobiety, uwikłane w losy wojny. Wojny, które nie my toczymy i nie my wzniecamy.
Wiele już przeczytałam książek z wojną w tle. Najbardziej wstrząsała mną literatura wojenna rodzima oraz pisarzy rosyjskich. Bez znaczenia było, o jakiej wojnie była fabuła. Ten przejmujący świat przedstawiony w prozie pozostawał ze mną na długo.
Tym razem tak nie jest. Fabuła faktycznie jest ciekawa, tym bardziej, że do jej napisania inspiracją była historyczka sztuki, „(…) członkini ruchu oporu i kapitan Pierwszej Armii Francuskiej Rose Villand – która przez całą okupację, nie bacząc na ryzyko, prowadziła szczegółowy rejestr skradzionych przez nazistów dzieł sztuki.” – cyt. za; Od autorki w: „Dziewczyna z Paryża” Kristy Cambron. I tym właśnie zajmuje się Sandrine, mimo ostracyzmu na który się naraża, mimo niechęci sprzedawców pieczywa, mimo niemożności kupienia chleba, mimo traktowania ją jako kochankę nazisty. Ten świat sztuki wplata się w rzeczywistość wojenną trochę ją ubarwiając, sprawiając, że jest subtelniejsza, delikatniejsza, bardziej ludzka. Tak jak sztuka szycia przepięknych sukien, do czego była zatrudniona w domu mody Chanel – Lili. Motyw uwikłania w ruch oporu krawcowej sprawdził się w fabule bardzo dobrze. Co do samej bohaterki mam mieszane uczucia. Gdzieniegdzie autorka nazywała ją Lili, gdzieniegdzie Lila. Totalny problem miałam z Luciolą. Losy Lili śledzimy w dwóch perspektywach czasowych. Od początku wojny, aż do jej końca. Rok 1939 przeplata się z rokiem 1944. Autorka podzieliła fabułę na krótkie rozdziały, które opatrzyła datą oraz miejscem akcji. Pozwoliło to mi nie pogubić się w opisanych wydarzeniach, choć z drugiej strony w wielu miejscach retrospekcje, czy śledzenie losów na zasadzie „wtedy” i „teraz” uważałam za zbędne.
Język i styl dla mnie za infantylny. Nie zrozumcie mnie źle. W obliczu panującej wojny i tragedii jaka ona za sobą niesie na wielu płaszczyznach, te ochy i achy, rzucane raz po raz, ten wyszukany, wysublimowany język, te zdrobnienia, pieszczotliwe sformułowania, naiwność dziecięcą i u Lili, i u Sandrine odebrałam jako niepoważny, niedojrzały. Ani Lili, ani Sandrine nie przekonały mnie od swego bohaterstwa. Nie okazały się dla mnie wiarygodne. Traktowałam je raczej jako kobiety, które przypadkowo uwikłały się w działania wojenne, co czego kompletnie się nie nadawały, do czego kompletnie nie pasowały. Dobrze skonstruowaną postacią okazał się dla mnie – o dziwo !- kapitan von Hiller. Ciągle czekający na swoją szansę mężczyzna, bardzo przenikliwy, trafny w swoich osądach i podejrzeniach, do tego całkowicie oddany sprawie. Z jednej strony wróg z krwi i kości, z drugiej trochę pogubiona postać, która stara się skraść trochę szczęścia. Szczęścia, które wydawać by się mogło jest na wyciągnięcie ręki.
To książka trochę o „(…) wojnie, modzie, radości życia. O przyjęciach, jakie urządzano, zanim wybuchła wojna.”. To pamiętnik o kobiecie, która miała marzenia w 1939 roku i która wiele osiągnęła. To pamiętnik o sukni i etoli z norek oraz o ostatnim przedwojennym przyjęciu u Elsie de Wolfe z dnia 1 lipca 1939 roku. Jak sama autorka zauważa „(…) słynną amerykańską dekoratorkę wnętrz, lwicę salonową i aktorkę jednej roli”, który był „ostatnim akordem dekadenckiej paryskiej melodii”. Jeśli lubicie takie historie to sięgnijcie po „Dziewczynę z Paryża”. Dziewczynę, która niesie nadzieję.
Moja ocena: 6/10
Moja opinia powstała przy współpracy z Wydawnictwem Znak.
Nie jestem zbytnią fanką książek opiniotwórczych. Szczególnie, gdy opinia autora jest zgoła inna od mojej rodzi się we mnie wewnętrzny bunt. Dlatego tak obawiam się recenzji tego rodzaju publikacji. Staram się, by moje osobiste spostrzeżenia nie przykryły faktury, tekstu, wartości językowej książki. Nie do końca wiem, czy mi się to udaje. Udaje się? Jak nie to dajcie znać pod postem😉. Poprawię się.
Nawiązując do „Kościół płonie” Andrea Riccardiego (data premiery: 31 stycznia br.) wydanego nakładem @wydawnictwoznakpl przyznaję, że spóźniłam się z recenzją. Wydarzenia na Ukrainie, których jesteśmy świadkami oddaliły mnie od zanurzenia się w pożarze Kościoła. Bo jak tu czytać o Kościele, gdy płonie Ukraina!!! ☹ Pełna niepokoju w codzienności, obawy o jutro, o to, jak potoczą się losy świata, nie chciałam sięgać do tak poważnej literatury. Obawiałam się (okazało się, że całkiem niepotrzebnie) samych trudnych tematów, osądów, mówiąc brzydko gnojenia oligarchów Kościoła, co w tych trudnych czasach byłoby niewskazane. Wzbudzałoby takie podejście we mnie dodatkowe, niepotrzebne negatywne emocje. Czując się jednak zobowiązania w stosunku do Wydawcy sięgnęłam po zaproponowaną przez Niego pozycję autorstwa Andrea Riccardiego. Jak pisze Wydawca w opisie: „włoskiego historyka, wykładowcy akademickiego, komentatora życia Kościoła. Założyciela Wspólnoty Sant’Egidio (Świętego Idziego) – wspólnoty żyjącej z osobami bezdomnymi, pomagającej uchodźcom. Publikował m.in. w „Tygodniku Powszechnym”, „Przewodniku Katolickim”, kilka jego książek było już tłumaczonych na język polski”.
Co z tym Kościołem? Na to pytanie stara odpowiedzieć się Andrea Riccardi przedstawiając wyzwania, z którymi aktualnie boryka się cały chrześcijański świat. Spadek powołań, malejąca liczba katolików, puste ławki w kościołach, niepraktykowanie obrzędów religijnych i liczne skandale, to tylko niektóre z nich. W Polsce, jak i na świecie sytuacja jest bardzo podobna. Czasy, gdy na mszę św. wychodziło się co najmniej pół godziny przed czasem, by znaleźć jeszcze miejsce siedzące dawno minęły. Czasy, gdy na pasterkę wychodziło się o 2230, by nie stać na mrozie na zewnątrz już dawno za nami. Czasy, gdy widząc księdza z grupą małych dzieci kłoniło się z szacunkiem, odeszły wraz z bezgranicznym zaufaniem do tej grupy społecznej. Co z tym pożarem Kościoła, w sensie materialnym gdy płonęła w 2019 roku katedra Notre-Dame de Paris i w sensie społecznym, gdy płoną kolejne nadzieje, wiary w uczciwość, przywiązanie do tradycji chrześcijańskiej. Czy kiedykolwiek będziemy jak w przeszłości w Kościele?
Po przeczytaniu tej publikacji mam taką refleksję. Z wieloma stanowiskami względem Kościoła spotykaliśmy się już w przeszłości. Oskarżenia o nepotyzm, homoseksualizm, wykorzystywanie nieletnich, kradzieże majątku kościelnego przez jego władców, zbrodnie i występki na tronie papieskim, czy chociażby bardziej lub mnie jawna apostazja. To wszystko już było. Takie ciemne plany w historii Kościoła istnieją od wieków. Nie są niczym nowym. Całkowicie jest za to nowe społeczeństwo, które współcześnie na nie patrzy. Społeczeństwo, dla którego pewne sprawy są nie zaakceptowania i pewne słowa, stanowiska nie powinny być wypowiedziane. Społeczeństwo, które z ciekawością, a nie w poczuciu odrzucenia, ogląda film Smarzowskiego „Kler” i weryfikuje swoje poglądy, które przysłowiowo „wyssaliśmy z mlekiem matki”. Kryzys był w Kościele cały czas. To sam Kościół ten kryzys wzniecał, tak jak to dzieje się teraz.
Co do autorstwa Andrea Riccardiego przyznaję, że publicysta głęboko zanurzył się w problemy współczesnego Kościoła. Jego dywagacje nie są jednostronne. Jego światły i chłonny umysł zwraca uwagę na wiele aspektów, nie narzucając czytelnikowi, jednego właściwego zdania, w przeciwieństwie do tego, co często słyszymy z ambony. Riccardi ciągnie wątek kryzysu, który według niego nie oznacza końca. Zgadza się to z moim spostrzeżeniem, że przecież Kościół na przestrzeni wieków to powracające kryzysy, a jednak ciągle jest i ciągle ma pewne grono wiernych. Może powstać, jak Fenix z popiołów oferując jego wyznawcom o wiele więcej, niż tylko sztywne kanony, nakazy i zakazy. Jeśli tylko podąży za głosem ludu, za głosem jego serca. Spodobał mi się wątek polski w publikacji. Autor nawiązał do polskiego Strajku Kobiet, za którego stałam murem i w którym brałam udział. Mimo, że jest wierzący dostrzegł drugie dno tej inicjatywy, nie dyskryminując jej, nie oceniając negatywnie.
We Francji żyje wielu agnostyków. We Włoszech wręcz przeciwnie, Kościoły są zapełnione w trakcie mszy świętych. W Polsce, w zależności od regionu. Raz pustki, raz ławki pełne do ostatniej. W którą stronę zdążamy? Diagnozę i rozważania w tym temacie proponuje Andrea Riccardi w książce „Kościół płonie”, nie tylko dla Katolików😉. I to jest walor tej książki, która nie zanudza, nie drażni. Stanowi wyłącznie subiektywne studium sytuacji w Kościele. Czytając ją miałam wrażenie, że rozmawiam z autorem, z jego różnymi „JA”. Wsłuchuję się, co ma do powiedzenia i prowadzę z nim dialog. Dlatego warto przeczytać tę książkę. Zmierzyć się z nią, zaciekawić.
Moja ocena: 7/10
Za możliwość podzielenia się z Wami moją opinią na temat tej książki bardzo dziękuję Wydawnictwu Znak.
Musisz być zalogowany, aby dodać komentarz.