17 sierpnia br. premierę miała druga część cyklu „Skyward”. Dzięki Wydawnictwu @Zysk i S-ka mogłam zanurzyć się w kontynuację powieści „Do gwiazd” z gatunku do którego sięgam niezwykle rzadko. Tak😊. „Wśród gwiazd” Brandona Sandersona to książka fantasy, science fiction w najlepszym wydaniu. Ci co czytali pierwszą część – ja do nich nie należę 😉 – twierdzą, że „Wśród gwiazd”, utrzymał na szczęście poziom części pierwszej i okazał się równie fenomenalny”.
Spensa spełniła swoje marzenie od dzieciństwa i została pilotem. W trakcie różnych misji poznała prawdę o swoim ojcu, którego od wielu lat uważała za niezwykłego bohatera. Dzielnego żołnierza, do którego chciała się od zawsze upodobnić. Teraz nadszedł czas, że musi zmagać się z informacjami o jego tchórzostwie, o jego dezercji. Zaczyna obawiać się o swoją przyszłość. Prawda, którą odkryła po przedostaniu się za pierścień fortów broniących planetę zaczyna jej ciążyć. Pociąga ją do bitwy o ocalenie ludzkości. Skłania ją do podróży na koniec galaktyki, z której nie wiadomo, czy powróci żywa.
Książki tego gatunku to zwykle nie moja bajka. Piszę zwykle, bo okazuje się, że młodzieżowe science fiction może nawet mi się podobać, o ile jest dobrze napisane. Mój syn podziela moją opinię, mimo, że dzieli nas prawie pokolenie😉. Tak jak ja, zwrócił uwagę na oryginalną, wciągającą fabułę. Zachwycił się wyrazistymi bohaterami, do których również zaliczyliśmy wspólnie sztuczną inteligencję. We mnie dodatkowo książka wzbudziła emocje, do których aż dziwnie mi się jest przyznać w tym gatunku. Duży niepokój, niezgodę, zniecierpliwienie, czasem wręcz niechęć. Do tego ogromną sympatię do głównej bohaterki. Młodej, gniewnej, niejednokrotnie pyskatej. Spensa jest bardzo wyrazistą postacią. Ją się albo lubi, albo wręcz nienawidzi. Mi idealnie wpasowała się w moje gusta. Uwielbiam takie silne, zdecydowane postaci kobiece, o których nie wstydzę się czytać.
Pióro Sandersona jest bardzo przyjemne. Idealne dla młodszego czytelnika. Książkę czyta się bardzo szybko, akcja dzieje się warto i zdecydowanie. Nie ma w książce miejsca na długie opisy, liczne wątki poboczne, w których czytelnik może się pogubić. To powieść, w której wiele się dzieje. Tak dużo, że czytelnik nie może się nudzić. Sam wątek córki – ojca został bardzo dobrze rozpisany. I starszy, i młodszy czytelnik – oczywiście nie wiekiem, a doświadczeniem czytelniczym 😉 – odnajdzie w nim aspekt, który doceni. Książka zaciekawia również licznymi opisami obcych cywilizacji i powietrznych walk myśliwców. Nasuwa mi sagę „Gwiezdnych wojen”. Zachęcam byście sprawdzili, czy Wam również.
Autorzy: JAN BARSZCZEWSKI, THEO GIFT, ZYGMUNT KRASIŃSKI, ANTON STRASZIMIROW, OSCAR WILDE, MRS HENRY WOOD, JIN YONG, ROMAN ZMORSKI, JAN ŁADA
Wydawnictwo: ZYSK I S-KA
Liczba stron: 600
Data premiery: 05.07.2022r.
Przy poprzednich dwóch anologiach od Wydawnictwo @Zysk i S-ka; „Wakacje wśród duchów. Antologia opowiadań o duchach” oraz „Gwiazdka z duchami. Antologia opowiadań grozy” bawiłam się naprawdę bardzo dobrze. Oczywiście, jedne odbiegały tematem od drugich. Niektóre oceniałam wyżej, inne trochę gorzej. Styl pisania jednych autorów mi odpowiadał, innych wręcz męczył i denerwował. Każde jednak zanurzenie się w zbiorze opowiadań, które łączy pewien temat przewodni, a wybrane zostały bardzo wnikliwie przez samego Pana Tadeusza Zysk😊, wspominam dobrze. Z tym samym zamierzeniem zabrałam się do analizowania treści w antologii, która debiutowała 5 lipca br. pt. „Duchy Nocy Kupały”. Niektórzy z autorów pojawili się ponownie. Wśród tłumaczy między innymi mój nieodzowny Zysk-owy translacyjny autorytet, mistrz tłumaczonego słowa Pan Jerzy Łoziński. Tym razem nie duchy, a wilkołaki, wiedźmaki, syrenki, wiodą prym.
Różnie o niej mówią. Dla jednych jest Nocą Kupały. Dla innych to kupalnocka, czy sobótka. Dla większości z nas Noc Świętojańska. To w tą noc Krakowiacy puszczają wianki na wodzie na znak pogańskiego święta związanego z letnim przesileniem Słońca w najkrótszą noc w roku, czyli zwykle z 21 na 22 czerwca. Młode panny puszczały wianki, a młodzi kawalerowie je łapali i wyciągali z wody. Tej, który wyciągnęli należała do nich przynajmniej na tę jedną noc😊. Jakkolwiek ją jednak nie nazwiemy, ma w naszej i literackiej, i historycznej przeszłości silne znaczenie. To w tę noc wiele się działo. Wiele morderstw było popełnianych i wiele dzieci poczętych. Podobno co dzieje się w kupalnocce, zostaje w kupalnocce.
„Przeszłość uczy nas, jak mamy korzystać z teraźniejszości.” – Jan Barszczewski „Włosy krzyczące na głowie” [w:] „Duchy Nocy Kupały”.
Cytat wyborny, lecz opowiadanie niekoniecznie, mimo znacznego przesłania, które ze sobą niesie związanego ze ślepym wierzeniem panicza Henryka w słowa starca, które przywiodło go tylko do zguby. Sam Jan Barszczewski nie zachwycił. Jego pozostałe dwa opowiadania „Znamię na ustach” i „Wilkołak” pełne są niedopowiedzeń, niedokończonych kwestii, niewyjaśnionych okoliczności. Oparte na wierzeniach, przesądach i ciemnocie wśród ludu. Idea kupalnocki wspaniale została rozpisana przez Jana Ładę w opowiadaniu „W nawiedzonym zamczysku”. Pewnie dlatego Tadeusz Zysk zawarł ją w tej antologii. Czytelnik zostaje literackim językiem wprowadzony w obyczaje związane z Nocą Świętojańską, w wianki, w wodę, i w starania młodych mężczyzn, którzy upodobali sobie tą czy inną dziewczynę. O klasycznych, wybitnych autorach nie wspomnę, którzy nakreślili swego czasu historie nie z tego świata, a które wybrane zostały do tego zbioru opowiadań. Oskar Wilde zachwyca swą narracją i znajomością świata i to nie tylko w jednej historii😊. Theo Gift zaskakuje, a Jin Yong i Anton Straszimirow okazali się dla mnie totalnym zaskoczeniem.
Zacznę od samego mistrza słowa, angielskiego prozaika i poety Oskara Wilde’a. W którejś recenzji na LC przeczytałam, że „Najbardziej spodobała mi się historia Wilde’a! Nigdy dotąd nie opublikowana w języku polskim!”. Zastanawiałam się, o którą chodzi autorce recenzji, gdyż ja odnalazłam w antologii więcej niż jedną historię jego autorstwa. Najmniej przekonała mnie opowieść „Rybak i dusza”. Zaskoczyła jednak dedykacja autora dla Alice, księżnej Monako. Z przypisu dowiedziałam się, że była to arystokratka francuska, która wyszła za mąż za księcia Alberta I i „było to jej drugie małżeństwo”. Zamiłowanie do dedykacji Wilde powtórzył przy okazji „Królewicza”, którego ofiarował „Margaret Brooke, rani Sarawaku, żonie radży”. I Księżna Monako, i rani Sarawaku vel domo Margaret Alice Lili de Windt zaciekawiła mnie ogromnie. Przeczytałam mnóstwo informacji z nimi związanych w Internecie i…. jak zwykle, wartościowe lektury uczą. Na stornie malajskiej Wikipedii (źródło: https://ms.wikipedia.org/wiki/Margaret_Brooke ) przeczytałam, że była drugą Białą Rani Sarawak, żoną króla Karola Anthony’ego Johnsona Brooke. Swoje wspomnienia opisała w „Hidup Saya di Sarawak” („Moje życie w Sarawak”) wydane w 1913 roku, które dały obraz życia w Astanie w Kuching i kolonii Borneo. Rani stała się legendą za życia jako kobieta wytrwała i mądra. Była niezwykle kochana przez swego męża, który wybudował dla niej Fort Margherita w prezencie ślubnym, nazwany jej imieniem. Ze zdjęć spogląda na nas typowa angielska matrona, która dożyła wielu lat. Widocznie musiała być niezwykle interesującą osobą, jeśli doczekała się dedykacji od samego Oskara Wilde’a. Co do opowiada „Królewicz” niezwykle ciekawie zostały przedstawione walki toczone przez Chciwość, Głód, Śmierć, Chwałę, czy Zgryzotę w barwnych i kolorowych Indiach. Możliwe, że i z tą opinią zgadzała się sama Margaret Brooke, że ludzkie pragnienia nie omijają nawet, a może przede wszystkim dworów królewskich.
„A czyż może Chwała stroić w to, co utkała Zgryzota?” – Oskar Wilde „Królewicz” [w:] „Duchy Nocy Kupały”.
Mój faworyt to „Merlose Square, numer dwa” Theo Gifta, również w przecudnym tłumaczeniu Jerzego Łozińskiego, który przetłumaczył wspomniane powyżej opowiadania Oskara Wilde’a. Krótka historia o pewnym domu, pisana w narracji pierwszoosobowej z perspektywy pewnej statecznej i pragmatycznej damy doświadczającej dziwnych przeżyć. Przy tej historii faktycznie czułam ciarki na plecach. Pani Mrs Henry Wood „W karierze żołnierza” znanym sobie zwyczajem pobawiła się znowu relacją z czytelnikiem zapewniając, że „Wydarzenia, o których piszę, są autentyczne, chociaż zdają się trącić romansem.” i twierdząc, że bohater o którym pisze „Na chrzcie otrzymał on imiona Henry Lynn, nie musimy tego ukrywać.”. O dziwo, wyjątkowo opowiadanie to przypadło mi do gustu, a osobiste wtrącenia i spostrzeżenia rzucone z perspektywy autorki nie denerwowały mnie, jak to czasem się zdarzało przy okazji innych publikacji. „Pałac Ramadan – beja” autorstwa Antona Straszimirowa, bułgarskiego pisarza to całkowita egzotyka. Polecam za to Jin Yonga „Narodziny bohatera” w antologii. Warto przeczytać nawet we fragmentach. Mimo, że mongolskie nazwiska, nazwy utrudniały mi podążanie sprawnie za fabułą.
Niektóre wybrane historie, które finalnie znalazły się w antologii totalnie mnie zaskoczyły. Nie odnalazłam w nich tej specyfiki i klimatu pogańskich, słowiańskich bóstw i obrzędów. Jak historia Antona Straszimirowa, czy Jin Younga, a także Oskara Wilde’a. Najbliżej tematu przewodniego były historie Zygmunta Krasińskiego, Jana Barszczewskiego, Roman Zmorskiego i Jana Łady. Pewnie wynika to z ograniczonego horyzontu czytelniczego w którym tkwię, opartego na założeniu, jak ja sama sobie wyobrażam pisanie o sobótce😉. Możliwe. Bez dwóch zdań antologia jest warta zapoznania. Każdy z czytelników znajdzie wśród tak szerokiego spectrum historię dla siebie, którą przeczyta z zachwytem, zainteresowaniem i jednym tchem. Wszak dlatego warto czytać antologie. Każda opowieść czymś innym mnie zaskakuje. Każda ma inne tempo i inny język. Każda z nich jest z początku wielką niewiadomą, a znaki zapytania w literaturze zawsze się sprawdzają. Miłej lektury!!!
Współczesny skandynawski nurt powieści kryminalnych obejmuje twórczość autorów szwedzkich, norweskich, duńskich, fińskich oraz islandzkich. Bestsellerowa saga „Millennium” nieżyjącego już Stiega Larssona oraz powieści kryminalne Camilli Läckberg przyczyniły się do renesansu powieści kryminalnej na początku XXI wieku. Kiedyś zaczytywałam się w nich nałogowo. Przeczytałam prawie wszystkich dostępnych na polskim rynku autorów, aż jeden utarty szlak, powielające się schematy mnie znudziły. Aktualnie od czasu do czasu chętnie sprawdzę, co dzieje się w Sztokholmie, Oslo, czy Kopenhadze. A także zweryfikuję, czy kryminalni ze Skandynawii są nadal, z tak silnymi parytetami, skuteczni, jak dotychczas. Z takim podejściem podeszłam do książki Elisabeth Noreback zatytułowanej „Nadia”. Powieść premierę miała z końcem czerwca br. i wydana została nakładem @Zysk i S-ka Wydawnictwo. Ja do niej sięgnęłam niedawno i nie żałuję 😊.
„(…) jak niewiele człowiek pamięta wraz z upływem czasu. Już dwadzieścia minut po zdarzeniu nie pamięta się z niego czterdziestu dwóch procent. Po godzinie ponad sześćdziesiąt procent. Po miesiącu człowiek pamięta niecałe dwadzieścia procent.” – „Nadia” Elisabeth Noreback.
Linda Andersson odsiaduje w Biskopsbergu wyrok dożywocia za zamordowanie swego męża Simona Hussa , który „(…) był czarującym chłopakiem o niesfornych, kręconych włosach, lubił się śmiać i uśmiechać”. Do tego był wziętym gitarzystą i wokalistą w popularnym zespole. Wychowywana przez ulubienicę szwedzkich obywateli piosenkarkę Kathy żyjąca odwiecznie w świetle jupiterów, nazywana Słoneczną Dziewczynką, aktualnie próbuje odnaleźć się w więziennych murach. Nadia Hansen żyje na granicy półświatka. Kontaktuje się z ludźmi potrafiącymi załatwić wszystko. Pod osłoną nocy odwiedza swą młodszą siostrę starając się ją ocalić, gdyby była taka konieczność. Przemieszcza się z miejsca na miejsce szukając swego docelowego punktu, w którym mogłaby zaznać spokoju. Czy coś je łączy? Czy raczej wszystko dzieli?
Thriller zaczynający się tam, gdzie zwykle inne się kończą
To jest niezwykła zaleta tej powieści. Czytelnik od razu zostaje wprowadzony w świat Lindy, która ze Słonecznej Dziewczynki dorastającej i żyjącej w świetle jupiterów obok swej popularnej matki, zanurzyła się w mroku więzienia kobiecego w Biskopsbergu. Linda, która niczego nie pamięta. Linda, która została znaleziona przez swoją siostrę Mikaelę i swego chłopaka Alexa w sukience skąpanej krwią zamordowanego Simona i twierdząca, że ktoś był w pokoju, w którym zasnęła. Ktoś inny był sprawcą. Dopiero śledząc narrację pierwszoosobową Lindy czytelnik ma szansę dowiedzieć się, jak to się stało, że Słoneczna Dziewczynka znalazła się w tym miejscu. Jak przebiegały zdarzenia bezpośrednio po morderstwie, na czym śledczy oparli swoje oskarżenia, w jaki sposób adwokat jej bronił. Do tego świetnie poprowadzona narracja w aspekcie relacji z Simonem i Alexem. Nie za wiele się można dowiedzieć o łączącym ich związku, o relacjach, o problemach poprzedzających rozstanie. Czytelnik odczytuje tylko emocje, miłość i tęsknotę, jakby sam był ich częścią. Niezwykle niejasna była dla mnie relacja z siostrą Lindy, Mikaelą. Historia tajemnicza, która w pewnym momencie całkowicie się wyjaśniła. Za to świetnie autorka opisała więzienną specyfikę. Nie za bardzo przewlekle, nie za dogłębnie. W odpowiedniej dawce, która nie była w stanie mnie znudzić. Trochę na zasadzie ula pszczół, gdzie na górze zawsze jest jakaś Królowa nosząca różne imiona. Całkowicie przekonało mnie zagubienie Lindy, tak jak gorliwość Nadii by dojść do prawdy i zdemaskować męża siostry. Na tą Nadię trzeba było sporo czekać. Okazała się całkowitym zaskoczeniem. Odkrywanie skąd się wzięła było jednak mało pasjonujące. Odczuwałam momentami, że autorka nie miała pojęcia jak rozwinąć pomysł, który się zrodził w jej głowie, jak go rzetelnie i realnie opisać. Finalnie ten aspekt zawiódł mnie najbardziej. Liczyłam na bardziej dogłębną analizę jej postaci.
Ten kryminał szwedzki jest jednak bardzo udany. Nieprzegadany, nierozpisany w najdrobniejszym szczególe. Tym szczyci się właśnie ten nurt, same konkrety, bohaterowie jednorodni, bez zbędnych słów i zbędnych opisów. „Nadia” Elisabeth Noreback udowadnia, że by napisać kryminalną historię nie trzeba poświęcić 450 stron. Można o sprawcach i ich ofiarach zmieścić się nawet w niespełna 300. Polecam.
„Ratunku! Wymyśliłam męża” to kolejna książka @Katarzyna Kowalewska autorka z gatunku literatury obyczajowej. Jej poprzednia powieść „Podmiejski na koniec świata” (recenzja na klik) opowiadała o Alicji mającej problem z asertywnością, która w pewnym momencie postanowiła zawalczyć o siebie. Z opisu Wydawcy dowiedziałam się, że na kolejną obyczajową powieść drogi nie mam co liczyć, Florka do Alicji nie jest ni w ząb podobna😊. Książka premierę miała 7 czerwca br., a miałam okazję ją przeczytać dzięki @Zysk i S-ka Wydawnictwo, za co bardzo dziękuję.
To historia o Florencji i Bartku. To też historia o Felicji i Barnabie. Jedni są na wskroś praktyczni. Taka para z wieloletnim stażem, gdzie mąż śpi w starych rozwleczonych T-shirtach, a żona ma ogromne poczucie humoru i dystans do swego związku. Oboje usatysfakcjonowani z pracy, oboje lubiący swoje towarzystwo. Mimo pewnych pragnień, które pozostają niewypowiedziane. Drudzy to rozumiejący się bez słów nadziani młodzi dorośli z ukochanym dzieckiem u boku. Posiadający przepiękny dom, miłą i utalentowaną panią do wszystkiego, tylko zgrabnych i bogatych znajomych, a także umiejętności, które pozwalają utrzymać między nimi żarzący się ogień przez cały czas i symbiozę w swoim otoczeniu, czasem tylko gestem, czasem tylko słowem. Obie pary mogłyby istnieć naprawdę. Tylko, którzy byliby bardziej ciekawi?
Bardzo dobra pierwsza część powieści!
Zadziorna, z humorem, z dystansem. Postać Florki zawładnęła moim sercem od początku, gdy Autorka opowiedziała historię jej imienia i postępowanie rodziców, gdy tylko Flora osiągnęła względną dorosłość. Bartek nie jawił mi się jako gbur, despota, czy nieczuły tyran. Jawił mi się jako idealny partner dla Flo, która zna swoją wartość, która oddaje się pasji i która ma ciekawych znajomych wokół siebie. I właśnie ci znajomi są osobnym, interesującym wątkiem. Grupa składająca się z Dżastiny, Toma i Justynki idealnie wpasowuje się w grupę wsparcia dla pasjonatki pisania jaką jest Flora. Każdy z przyjaciół poznanych na kursie kreatywnego pisania ma czytelnikowi coś innego do zaoferowania. A różnorodność w prozie jest zawsze w cenie. Mi najbardziej spasowała Dżastina. Uwielbiam takie ostre, zdecydowane i nieegzaltowane laski. Lekko zawiodłam się na Justynie. Z tego mogłaby być naprawdę odjechana historia, gdyby Autorka podążyła moim tokiem myślenia. Moment, w którym przyjaciele ją śledzą stanowił obietnicę na naprawdę dobrą zabawę😉. Jestem zaciekawiona wątkiem głównej bohaterki. Ciekawe czy Autorka wykorzystała swoje doświadczenie w pisaniu, w dążeniu do niego w kreowaniu tej postaci…
Miejsce akcji również jest nieprzypadkowe. To ukochany Grodzisk Mazowiecki samej Katarzyny Kowalewskiej. Kiedyś usłyszałam, że dobrze pisze i czyta się o tym, co się zna. Ja w Grodzisku nie byłam nigdy. To jakby inny świat, niby bliski od Stolicy, a jakby całkowicie na końcu świata. Tą różnorodność Kowalewska również zobrazowała bardzo dobrze. Trochę przekornie zawierając to w dialogach pomiędzy głównymi bohaterami. Chętnie zaczytywałabym się dłużej w opisach miejsca akcji. Opisywanie sercem przez Autorkę przestrzeni, w której osadziła fabułę, po prostu musiałoby być ciekawe.
Styl Autorki jest bardzo podobny do poprzedniej jej książki, tj. „Podmiejski na koniec świata”. Powieść czyta się bardzo szybko, wręcz ekspresowo. Styl i tempo jest lekkie i przyjemne, zgodnie z prawidłami gatunku literatury obyczajowej. Wiele trafnych sformułowań, ripost i śmiesznych sytuacji nadaje książce jeszcze większego polotu. Jest przez to jeszcze bardziej odświeżająca, jeszcze bardziej lekka. Nie ukrywam, że drugą częścią trochę się zawiodłam😊. Gdy już wszystko zaczynało się układać i wyjaśniać, Autorka zaczęła przybliżać nam motywacje głównych bohaterów, a tajemnica Justyny się już rozwiązała, powieść przestała być dla mnie ciekawa. To tak jakby Kowalewska zabrała mnie na wspinaczkę górską. Najpierw wchodziłam ociężale, mozolnie, by dowiedzieć się co znajdę na samym wierchu, a potem, gdy już trafiłam to zaczęłam schodzić znudzona, bo wszystko co było najciekawszego pozostawiłam na samej górze.
Idealna książka na letni czas. Idealna lektura na słońce. Nadająca czytaniu innego znaczenia. Powodująca relaks i miłe chwile, w którym liczy się drugi człowiek, nawet jeśli jest daleki od ideału. Miłego czytania.
O Wielkiej Rewolucji Francuskiej wspomniałam przy okazji niedawnej recenzji z 11 lipca br. powieści historycznej „Szkoła luster” Ewy Stachniak. Temat ten poruszony został również w kolejnej powieści, którą przeczytałam, a mianowicie „Opowieści o dwóch miastach” autorstwa samego, wybitnego Charlesa Dickensa. Dickensa recenzowałam dotychczas na moim blogu tylko w krótszych formach. Jego opowieści znalazły się w takich antologiach jak: „Wakacje wśród duchów. Antologia opowiadań o duchach”, „Najsłynniejsze opowiadania wigilijne” czy „Gwiazdka z duchami. Antologia opowiadań grozy”. Recenzowana właśnie książka będąca wyśmienitym przykładem klasycznej, wielkiej literatury w oryginale ujrzała światło dzienne w 1859 roku, teraz wydana została nakładem Wydawnictwa @Zysk i S-ka i debiutowała na polskim rynku wydawniczym 31 maja br. Uwielbiam literaturę klasyczną😊. Za jej słowo, za niepowtarzalny i nie do podrobienia styl, za fantazję autorską i za odzwierciedlenie czasów, w których była pisana. Z takim dziełem miałam do czynienia w przypadku pozycji; „Opowieść o dwóch miastach”.
Zaczyna się tak:
„Była to najlepsza i najgorsza z epok, wiek rozumu i wiek szaleństwa, czas wiary i czas zwątpienia, okres światła i okres mroków, wiosna pięknych nadziei i zima rozpaczy. Wszystko było przed nami i nic nie mieliśmy przed sobą. Dążyliśmy prosto w stronę nieba i kroczyliśmy prosto w kierunku odwrotnym. Mówiąc zwięźle, były to lata tak bardzo podobne do obecnych, że niektórzy z najhałaśliwszych znawców nowej ery widzą w niej dobro i zło…” – „Opowieść o dwóch miastach” Charles Dickens.
A później robi się jeszcze ciekawiej:
„Ale zadania śmierci było receptą modną w owe lata… (…) Śmierć jest uniwersalnym lekiem stosowanym przez Naturę we wszelkich dolegliwościach, wobec czego odwoływało się do niej również prawodawstwo. A zatem na śmierć skazywano szalbierza i człowieka puszczającego w obieg fałszywe banknoty, i takiego, co bez upoważnienia otworzył cudzy list, i takiego, co sprzeniewierzył czterdzieści szylingów i sześć pensów albo odlał fałszywą monetę wartości jednego szylinga, albo zbiegł z koniem powierzonym swojej pieczy…” – „Opowieść o dwóch miastach” Charles Dickens.
By na sam koniec przeczytać między innymi:
„(…) Od zarania dziejów wyobraźnia ludzka tworzyła krwiożercze i nienasycone potwory, lecz żaden z nich dorównać nie zdołał jedynemu ludzkiemu wynalazkowi – Gilotynie.” – „Opowieść o dwóch miastach” Charles Dickens.
Bo tak naprawdę gilotyna odgrywa w powieści Charlesa Dickensa istotną rolę. Przy czym „(…) okazywanie współczucia ofiarom gilotyny stanowi zbrodnię.” To nie historia miłosna Lucie Manette i Karola Darnay’a urodzonego we Francji, a wychowanego w Anglii. To nie opowieść o lekarzu z Beauvais Aleksandrze Manette, odnalezionemu po latach, ani o więźniu Sto Pięć Wieża Północna. To nawet nie historia o nieszczęśniku, mecenasie Sydney’u Cartonie również zakochanego w Lucie, ani o wieloletnim pracowniku Domu Bankowego Tellsonów Panu Lorry. To też nie dzieło o małżonkach Defarge, złych – dobrych, wybawicieli – mordercach bardzo kolorowych w swej charakterystyce, niezwykle ciekawych. To raczej prawdziwa historia o tytułowych dwóch miastach, o Paryżu i Londynie, gdzie losy Francuzów splotły się z losami rodowitych Anglików. Gdzie wiara i przeświadczenie o własnej słuszności powiodły na francuski szafot, oprócz rodziny królewskiej, wielu niewinnych ludzi, którzy często z zawiści zostali zadenuncjowani jako wrogowie Republiki Francuskiej.
Och, jaki to był przepiękny literacki język!!! Nie wiem, czy dużą trudność miał translator tej powieści, Pan Tadeusz Jan Dehnel z jej tłumaczeniem, ale wiem, że Wydawnictwo @Zysk i S-ka ma szczęście do wybitnych tłumaczy (pamiętacie chyba o moich zachwytach nad tłumaczeniami Jerzego Łozińskiego😊). Z kart powieści spoglądają na czytelnika twarze sprzed ponad dwustu lat, w przeddzień Wielkiej Rewolucji Francuskiej. Spozierają słowa i sformułowania, które są jedyne w swoim rodzaju. Dickens zachęca czytelnika to zabawy we współuczestniczenie w narracji. Zwraca się do niego osobiście, personalnie formułując takie wypowiedzi jak: „(…) który ma w naszej opowieści niejaką rolę do odegrania…”. Zarzucając nas górnolotnymi sformułowaniami, w których cechy charakteru i wyglądu są wyjątkowo uwypuklone; „Wiara w człowieka zmarnowanego i zgubionego dodała Lucie tyle piękna, że mąż potrafiłby nie odrywać od niej wzroku przez długie godziny.” 😊 lub opisy niezwykle rozbudowane; „Siostra śmiertelnie rannego chłopca była moją siostrą, jej mąż był moim szwagrem, nienarodzone dziecko było ich dzieckiem, ojciec był moim ojcem, a waleczny brat był moim bratem.”.
Książka składa się z trzech ksiąg, każda została zatytułowana i każda dotyka innego okresu w życiu bohaterów. Fabuła zamknięta została w kolejno ponumerowanych rozdziałach, którym również autor nadał tytuły związane z podjętymi przez siebie w danej części tematami. Opowieść nie ma głównego bohatera. Narrator opowiada losy kilku z nich. Losy splecione różnymi wydarzeniami, w których raz znaczenie ma miłość ojcowska, raz powinność względem dobrodzieja, raz wydarzenia sprzed iluś lat, które piętnem się odcisnęły na pewnej wiejskiej, biednej rodzinie, a raz bunt obywateli francuskich, którzy cierpiąc głód usłyszeli, że mogą jeść trawę. To wszystko Dickens opisał z historyczną pieczołowitością. Akcję osadził od roku 1775 do momentu zdobycia Bastylii przez paryskich mieszczan, które miało miejsce 14 lipca 1789 roku i krótkiego okresu bezpośrednio po tym wydarzeniu. Aż dziw, że pisząc książkę niespełna sto lat później autor zaangażował się jako literat w proces oceny decyzji ówczesnych Republikanów, które były brzemienne w skutkach dla wielu niewinnych. A jednocześnie pochylił się nad losem plebsu niejednokrotnie ganiąc szlachciców, którzy wykorzystywali siłę i władzę nad nimi. Przecież to czyn markiza St. Évremonde’a pociągnął za sobą następstwa, które sprytnie zostały wplecione w pozornie prostą historię. Do tego Charles Dickens wielokrotnie odniósł się do rzeczywistych bohaterów istniejących w historii, jak na przykład pewien sędzia znany ze swego okrucieństwa skazujący bez rzetelnego i prawdziwego procesu, a także miejsc, czy instytucji, które odegrały i w Paryżu, i w Londynie wtenczas istotną rolę.
To literatura ponadczasowa, mimo nieaktualnego języka i dawnych sformułowań oraz zwrotów, z którymi nie stykamy się we współczesnej prozie. To klasyka, do której zawsze warto sięgnąć, by zderzyć się z fenomenem wielkiego pisarstwa. Charlesa Dickensa warto znać nie tylko z „Kolędy prozą, czyli Bożonarodzeniowej opowieści o duchach” potocznie zwaną „Opowieścią wigilijną”. Charlesa Dickensa powinniśmy starać się poznać również z innych jego dzieł.
Zachęcam Was do zerknięcia na karty „Opowieści o dwóch miastach”, gdzie z wydarzeniami związanymi z Wielką Rewolucją Francuską rozprawił się sam Dickens, „Uznawany za najwybitniejszego przedstawiciela powieści społeczno-obyczajowej w drugiej połowie XIX w. w Anglii”. (cyt. za https://pl.wikipedia.org/wiki/Charles_Dickens z dnia 12.07.2022r.).
Moja ocena: 7/10
Za egzemplarz recenzencki bardzo dziękuję Wydawnictwu Zysk i S-ka.
Po powieściach „Kurs na śmierć” i „Krwawe łzy” Wojciecha Wójcika z Agnieszką Jamróz i Pawłem Łukasikiem nadszedł czas na nową postać. W „Trzeciej szansie” – premierze z 4 maja br. od Wydawnictwa @Zysk i S-ka – poznajemy nową bohaterkę, nową główną osobowość kobiecą, która nie jest Agnieszką a Karoliną Nowak. Dwudziestosześcioletnią rozwódką, matką kilkuletniej córki, owocu szaleńczej licealnej miłości i śledczą, którą nie sposób rozgryźć nawet na 640 stronach😊.
Z broni snajperskiej giną dwie osoby odwiedzające warszawskie cmentarze; Marian Kądzielski i Janina Potocka. Ona bibliotekarka, on pracownik Instytutu Badań Literackich. Oboje przez wszystkich lubiani, bez konfliktów, bez wrogów. Komu przeszkadzali? Komu zawinili? Tego stara się dowiedzieć młodsza aspirant Karolina Nowak rozpoczynająca swoją karierę w komendzie stołecznej. Pomaga jej w tym doktorant z Uniwersytetu Warszawskiego Krzysztof Rozmus, dla którego praca z policją jest szansą na poprawę swojej pozycji w naukowym świecie. Ich wspólna praca zatacza coraz szersze okręgi. Okazuje się, że samo liceum Tetmajera, w którym uczyli matka ofiary z Bródna – Helena Kądzielska i ojciec zastrzelonej na Powązkach – Bernard Potocki nie jest jedynym powiązaniem łączącym te dwa morderstwa. A historia sięga bardzo daleko. Sięga aż czasów wojny i stalinowskiej Polski.
Mam totalny problem z tą pozycją. Mimo, że Wójcik napisał kryminał z historią w tle nie jest to książka, którą przeczytałabym po raz drugi. W przeciwieństwie do Agnieszki Jamróz z poprzednich dwóch książek Wójcika, Karolina Nowak całkowicie mnie nie przekonała. Jej postać odebrałam jako niekonsekwentnie opisaną. Gdzieniegdzie „(…) To karierowiczka, w stu procentach skupiona na robocie. Sprzedałaby cię w pięć minut i jeszcze upomniała się o zwrot podatku..” Innym razem czuła, wyrozumiała, pomocna, wspierająca swoich kolegów, tolerująca ich wybryki. A do tego oddana i poświęcająca się matka. Zastanawiało mnie jak samotna kobieta, młoda, ambitna może godzić w realiach niesystematyczną policyjną pracę i samotne rodzicielstwo. Przecież ojciec dziecka pojawił się tylko przez chwilę, wspomniany od niechcenia. W mojej opinii Nowak nie jest tak przebojowa jak Jamróz. Szkoda, że Wójcik w nowej serii, bo czuję, że będzie kontynuacja, skonstruował fabułę wokół kolejnej postaci kobiecej. Tym sposobem nie można uniknąć porównań, niestety. Inaczej jest z Krzysztofem Rozmusem – doktorantem uwikłanym jako ekspert w śledztwo. Nie sposób go porównać z Pawłem Łukasikiem z „Kursu na śmierć” i „Krwawych łez”. Pomaga w tym wykonywany zawód i osobowość. Chociaż oboje są chwilami bardzo uroczy i dają się lubić mimo swoich wad. Tu nowa postać Rozmusa wypada zdecydowanie lepiej, niż w przypadku Agnieszki i Karoliny.
Sama kryminalna intryga okazała się niezwykle zagmatwana. Trudna historia sięgająca dwóch pokoleń wstecz znalazła ujście dopiero w śledztwie łączącym dwie nagłe śmierci. Dla mnie zdecydowanie za dużo. Wątek powojennych sierot okazał się najbardziej ciekawy. Osadzenie go jednak w rodzinach, biologicznych, czy przybranych za bardzo rozbudowany. Miałam wrażenie, że nawet wielkość buta ojców, matek, przybranych sióstr i braci ma znaczenie, i obawiałam się, że i ta informacja zostanie przekazana. Przodkowie właścicieli pałacyków, mieszczańskich włości, założyciele fundacji, a tym samym sierocińców, socjalistyczni działacze, partyjni kochankowie, więzienni oprawcy i ich ofiary, które dzięki nim przeżyły. To cała plejada wątków pobocznych, którymi karmił mnie Autor. Tym samym cały motyw dla mnie okazał się bardzo mglisty, za bardzo niewyraźny. Niemożliwe, że te wszystkie wydarzenia z przeszłości stały się czynnikiem determinującym morderstwa. Niemożliwe wręcz.
Książka typowo Wójcikowa. Autor specyficznie prowadzi narrację skupiając uwagę na dwóch głównych bohaterach, co czyni „Trzecią szansę” podobną do poprzednich dwóch publikacji. Zestawienie kobiecej i męskiej postaci głównej to również typowy zabieg autorski. I ta wielowymiarowość, wielowątkowość, która tym razem przysłoniła atuty prowadzonego śledztwa. Wnikliwej, detektywistycznej, policyjnej roboty, która chwilami podobna była do układanki z tysiąca puzzli.
Ja niestety, mimo maksymalnego skupienia, przy końcu pogubiłam się w ofiarach, sprawcach, złodziejach, hosztaplerach, kobietach lekkich obyczajów, kochankach, profesorach, Majkach, Kingach, Tolkach, Krzyśkach, Kubach a także w samych nazwiskach Kądzielskich, Potockich, Andrzejewskich, Wachów i wielu innych. Wątek zmarłych na ospę dzieci dodatkowo zagmatwał fabułę. Autorowi nie zabrakło fantazji i polotu do stworzenia skomplikowanej fabuły. Widocznie mi zabrakło wystarczająco dużo zaparcia, by ją docenić.
Moja ocena: 6/10
Za egzemplarz recenzencki bardzo dziękuję Wydawnictwu Zysk i S-ka.
W zbiorach opowiadań lubię różnorodność. To jakby książki w książce. Każda historia zabiera czytelnika w inny wymiar, opowiada o czymś innym, czymś innym jest go w stanie zachwycić. Od jakiegoś czasu hołduję zasadzie, że czytam opowiadania odrębnie, by mi się nie myliły, nie plątały. Tak zrobiłam ze zbiorem wydanym nakładem Wydawnictwa @Zysk i S-ka „Zagrabione życie i inne opowieści niesamowite” Susan Hill, który premierę miał 4 maja br. Ze względu na podzielne czytelnie recenzja trafia do Was teraz. Mam jednak nadzieję, że dla wielu z Was będzie pomocna przy tworzeniu planów czytelniczych, tym bardziej, że tłumaczył wybitny translator Pan Jerzy Łoziński.
To zbiór ciekawych mrocznych opowiastek osnutych mglistym, zimnym angielskim klimatem. Każda z nich opowiada inną historię, ma inną fabułę. Każda piękny styl, zapewne dzięki wyjątkowej transakcji Pana Łozińskiego. Począwszy od tytułowego „Zagrabionego życia”, gdy lekarz Hugh boryka się z konsekwencjami nieetycznego eksperymentu medycznego swych dwóch kolegów po fachu, przez historię o „Mężczyźnie z obrazu”, którą narratorowi opowiedział jego dawny profesor, aż po opowieść o frontowym pokoju.
Najbardziej zwróciłam uwagę na narrację. I to ona powoduje, że zawarte w antologii historie mają osobisty charakter. Czyta się je jako spis wydarzeń, które stały się udziałem samego narratora lub kogoś mu naprawdę bliskiego. Nie są to może historie spędzające sen z powiem. Nie są to krótkie horrory. Bardziej przypominają mi niedługie mistyfikacje, krótkie dygresje o życiu ponad światem, o życiu pomiędzy światami, o życiu uwiązanym trochę „tu” i trochę „tam”. Czasem mroczne, czasem ciekawe. Często nieprawdopodobne.
Napisane są jednak w pięknym stylu. Jak zwykle nad wyżyny wniósł się mój ulubiony translator Pan Jerzy Łoziński. Język jest jak zwykle soczysty, gładki. Bez powtórzeń, bez błędów stylistycznych. Użyte sformułowania wyszły spod pióra specjalisty, wyjątkowego językoznawcy. Ta cecha tej publikacji nadaje jej wyjątkowej wartości.
Piękna literatura ubrana w piękne słowa. A o piękno w literaturze chodzi. Polecam.
Moja ocena: 7/10
Książkę przeczytałam dzięki Wydawnictwu Zysk i S-ka, za co niezmiernie dziękuję.
Znacie V.V. James? Wiecie coś o tej autorce? Ja z mojego researchu dowiedziałam się, że V. V. James to pseudonim używany przez Vic James. Z jej profili @drvictoriajames wynika, że uwielbia podróże, kocha czytać i jest bardzo wykształcona. Studiowała historię i angielski w Merton College w Oksfordzie, gdzie Tolkien był kiedyś profesorem. Przeprowadziła się do Rzymu, ukończyła doktorat w Tajnych Archiwach Watykańskich (w niczym nie przypominają Kodu Da Vinci), a następnie spędziła pięć lat mieszkając w Tokio, gdzie uczyła się japońskiego i pracowała jako dziennikarka. Teraz pisze w pełnym wymiarze godzin ( źródło: https://www.fantasticfiction.com/j/vic-james/ ).
„Sanctuary to odpowiednie miejsce dla tej historii. (…) Kiedy skręcam w kolejną cichą podmiejską uliczkę, zrzucam śmieci z siedzenia pasażera na zmienię, żeby nikt ich nie zobaczył. Sanctuary to miejsce, które wie, jak sprawić, byś czuła się bezwartościowa.” -„Sanctuary” V.V. James.
„Sanctuary”, które premierę miało 19 kwietnia br. Wydawnictwo @Zysk i S-ka reklamuje jako „(…) trzymający w napięciu thriller o czarach, tajemnicach i niszczycielskiej sile matczynej miłości, w którym „Wielkie kłamstewka” łączą się z „Totalną magią”. A wszystko zaczyna się od śmierci młodego licealisty Daniela Whitmana w pozornie spokojnym i sennym miasteczku, którego mieszkańcy o jego śmierć zaczynają obwiniać Harper Fenn jego byłą dziewczynę. Nietypową nastolatkę, córkę lokalnej wiedźmy. I jak to w takim gnuśnym, hermetycznym środowisku bywa: „Plotki i domysły szybko przekształcają się w oskarżenia, a miasteczko ogarnia paranoja, doprowadzająca do polowania na czarownice”– z opisu Wydawcy.
Gdzieś w okolicy pięćdziesiątej strony przemknęła mi myśl typu: O ludzieeeeeeeeeeeeeeeeeee. Ale o dziwo historia mnie pochłonęła😉. Im dalej zagłębiałam się w fabułę, tym szybciej czytałam chcąc dowiedzieć się, czy Harper lub jej mama Sarah miały coś wspólnego ze śmiercią idealnego syna, idealnej pary, w idealnym wręcz miasteczku.
Autorce należą się wyrazy uznania za wiele aspektów tej publikacji. Doceniam konstrukcję książki. Sam pomysł, by głównych bohaterów opisać na początku powieści już mi się spodobał. Autorka wyraźnie zaznaczyła, kto uczestniczył w sabatach oprócz Sarah Fenn. Umiejscowiła w relacjach pomiędzy bohaterami inne poboczne postaci oznaczając ich funkcję, typu dzieci, partnerzy, gliniarze itd. Wymieniła je z imienia i nazwiska. Bohaterów jest sporo, to fakt. Dzięki jednak jasnemu podziałowi i wyraźnemu opisowi na samym początku nie sposób wśród nich się pogubić. A jeśli nawet, wystarczyło sięgnąć do pierwszych stron i wyjaśnić wszelkie wątpliwości. Fabuła została podzielona zatytułowanymi, zwykle imionami bohaterów, rozdziałami. Narracja w rozdziałach pisanych z perspektywy kolejnych bohaterek jest pierwszoosobowa. I tak czytamy jak rzeczywistość kształtowała się z punktu widzenia Harper, jak samej czarownicy – Sarah. O czym myślała detektyw prowadząca śledztwo – Maggie i jakie cierpienie znosiła matka nieżyjącego chłopca – Abigail. Nad sensem sabatu głowimy się w narracji Bridget, a o sekretach magicznych na jej mężu czytamy w rozdziale zatytułowanym Julia. Są też wyjątki, które smakowały w tej książce bardzo dobrze. To rozdziały obrazujące co się dzieje wokół, jakie żniwo zbiera panika, jaka narracja istnieje w mediach oraz jakie informacje znajdują się w raportach policyjnych. Opisany „E-mail wysłany do detektyw Maggie Knight”, czy „Raport z incydentu, 28 maja”, lub „Fragment z „Sanctuary Sentinel”, a nawet „Transkrypt wiadomości i wywiadu „Na żywo”, w Con-TV. Connecticut Tonight” to „smaczki” urozmaicające i fabułę i narrację. Pisane nawet suchym, profesjonalnym językiem stanowiły przedsmak tego co mogłoby się dziać, gdyby historia oparta była na faktach. A „Tweety @Potus – oficjalnego konta Prezydenta Stanów Zjednoczonych” wręcz zwaliły mnie z nóg😊. Do tego wątek obyczajowy, który tak naprawdę jest dominujący w książce. Cztery przyjaciółki; Sarah, Abigail, Bridget i Julia. Cztery uczestniczki sabatu, ale tylko jedna wiedźma. Wspólne dzieciństwo dzieci, wspólne problemy, tragedie i traumy przeżywane razem. I jedna tragedia za dużo zmienia wszystko. Nagle nie ma już sabatu, nie ma zaufania, nie ma miłości, nie ma wsparcia. Jest tylko rozpacz, niezrozumienie i nienawiść, która podsyca wszystkich wokół do agresji.
„Czas leczy wszystkie rany. Ale kiedy nie ma czasu, muszą wystarczyć czary” -„Sanctuary” V.V. James.
Bardzo dobrze Autorka zobrazowała psychologię tłumu, która opiera zachowania na domniemaniach, podejrzeniach i nienawiści. Psychologię wzmaganą przez rozpacz matki jedynaka. Matki, która tkwi w nieszczęśliwym małżeństwie. Wręcz nieprawdopodobnie V.V. James opisała jak to działa. Co się dzieje z człowiekiem, który szaleje z rozpaczy. Do jakich czynów, w tym niecnych i niezgodnych z prawem jest się w stanie posunąć. Co tak naprawdę jest w stanie zrobić, by tłum za nim poszedł, by tłum go poparł.
Nie kupiłam w ogóle tych magicznych, czarodziejskich sztuczek. Chowańce, rytuał rozpoznania, czary, magia, eliksiry i życie obok zwykłej amerykańskiej społeczności to jednak było dla mnie za dużo. Kompletnie nie moja tematyka i nie mój zakres zainteresowania. Przyznaję jednak, że Autorka wspaniale i konsekwentnie scharakteryzowała życie wiedźm wśród zwykłych obywateli, wszelkie ograniczenia, przepisy, zwierzchnictwo i organizacje nadzorujące ich funkcjonowanie. Tylko, co tak naprawdę jest prawdziwe, a co wyczarowane? Tego trudno się dowiedzieć, gdy życiem może rządzić magia.
Lekki thriller z ciekawą, magiczną fabułą. To idealna książka dla rozluźnienia, dla relaksu. Trochę inna, ale dobrze napisana. Przeczytajcie o Sanctuary. Przeczytajcie o mieście, „(…) które wie, jak sprawić, byś czuła się bezwartościowa”.
Moja ocena: 7/10
Książkę przeczytałam dzięki Wydawnictwu Zysk i S-ka, za co niezmiernie dziękuję.
Na oficjalnym profilu FB przeczytałam, że @brenczpiotr „(…) (ur. 1990) w Poznaniu, mieszka we Wrocławiu. Miłośnik jasnego, koncernowego piwa. Literacki masochista. „Pętliczek” to jego debiut książkowy.” Zastanowiło mnie na czym polega literacki masochizm Piotra Brencza😉. Mimo, że „Pętliczek” to debiut powieściowy Brencza, wspomnianego masochizmu w nim nie dostrzegłam. Książkę sprezentowało mi Wydawnictwo @Zysk i S-ka, za co niezwykle dziękuję, gdyż upominek okazał się wprost wyśmienity. Jest to krótka, a zarazem treściwa literatura, która premierę miała w ostatnią środę.
„Codziennie to samo od lat.” – „Pętliczek” Piotr Brencz.
Tak zaczyna się „Pętliczek”, który dla mnie okazał się monodramem jednego literackiego aktora, Piotra Barszcza. Piotra żyjącego od siedmiu lat z Honoratą, która „(…) Z jednej strony robiła mu życie, nadawała sens. Z drugiej była ogranicznikiem, czymś, co hamowało jakiekolwiek zmiany.”. Piotra stykającego się z bliskimi z przeszłości i nie potrafiącego z nimi szczerze porozmawiać. Piotra stosującego wzmacniacze, by przeżyć kolejny dzień. Piotra niezadowolonego ze swego życia, awansu, wynajmowanego mieszkania. Piotra, dla którego wycieczka do Lizbony nie skończyła się dobrze.
Literatura piękna na najwyższym poziomie!
Taka myśl mi się zakotwiczyła w głowie po lekturze i nie chce odpuścić😊. Taki niepozorny „Pętliczek”, a tyle w nim treści, nad którymi warto się pochylić.
Taaaaaaak. Ta literatura dla mnie okazała się prawdziwie piękną. Pełną emocji, pełną smutku i głębi, której nie sposób znaleźć w kryminałach, moich ukochanych thrillerach, książkach obyczajowych, czy reportażach. Brencz zabrał mnie do świata Barszcza, który tylko powierzchownie jest prawie doskonały, jak często powierzchowne są rozmowy zapoczątkowane pytaniem „Jak leci?” na imprezach ze znajomymi sprzed lat. Na których „Obiecujesz sobie, że jeżeli znowu padnie to pytanie, to powstrzymasz się od mówienia prawdy, jakiejkolwiek prawdy, ludzie nie chcą tego słyszeć. Oni wymieniają tylko uprzejmości, które w ich opinii mogą roztopić wielką niezręczność”. Takich smaczków, które często obserwujemy i o których czasem myślimy, w „Pętliczku” znalazłam sporo. Aż dziw, że Autorowi udało się w tak niewielu słowach zawrzeć kwintesencję dzisiejszego życia w ciągłej niepewności, samotności i niezrozumieniu. Brencz zrobił to w sposób bardzo składny, ułożony, metodyczny. Do tego zastosował idealną – jak dla mnie – konstrukcję. Bardzo nieoczywistą, co dodatkowo książkę czyni ciekawą. Po pierwsze nietypowe nazwy rozdziałów jak; „Rutynoskopia”, „Czasiemiec”, „Rzekiwistość”, czy „Dziadziaizm”. Do tego narracja. Narracja jest arcyciekawa. Raz jest bardzo osobista, bardzo intymna. Autor wykorzystuje pierwszą osobę liczby pojedynczej, przez co czytelnik ma wrażenie, że czyta pamiętnik głównego bohatera. Na przykład: „Podniosłem ciężkie powieki…”, „(…) wciąż nie kontaktowałem.” Innym razem narrator zwraca się do czytelnika w drugiej osobie liczby pojedynczej: „Wieczorem dobierasz schludną koszulę do czarnych dżinsów. (…) Odrywasz dwie różowe tabletki z lista i powtarzasz w myślach, że to tylko na wszelki wypadek, doraźnie.” Lub „Znowu wykrwawiasz się przy Netflixie.(…) Czujesz pustkę w środku.” A jeszcze w innym miejscu Autor korzysta z trzeciej osoby liczby pojedynczej pisząc o Piotrze per „ON”; „Nie umiał zdecydować, która ze stron przeważa. Może mamił siebie obietnicą zmian i patrzył właśnie na to, co już zostanie, jedyną stałą.”. Ta ciekawa kompozycja spowodowała, że odebrałam książkę bardzo dobrze, jako eksperyment literacki, który się Piotrowi Brenczowi udał.
Piotrem Barszczem mógłby być każdy z nas. Niezadowolony ze swego ciepłego gniazdka, intratnej posadki, czy codzienności skrojonej z kochających nas ludzi. Wiecznie niezadowolony z siebie. Poszukujący nowych doznać i niedoceniający tego, co ma. To trochę taka spowiedź współczesnego człowieka zawarta w krótkiej prozie o wielkiej wartości.
„Entliczek pentliczek, czerwony guziczek, na kogo wypadnie na tego bęc!”. Wypadło na Ciebie, by zanurzyć się w historię Piotra napisaną w naprawdę przepięknym stylu.
Moja ocena: 9/10
Za egzemplarz recenzencki bardzo dziękuję Wydawnictwu Zysk i S-ka.
Lubię książki autorstwa @WeronikaTomalaAutor. Tomala jest specjalistką w pisaniu książek obyczajowych z silnym wątkiem romantycznym. Tak było przy okazji „Il professore. Włoska miłość” oraz „Cztery liście koniczyny”. Kolejna publikacja od Wydawnictwa @Zysk i S-ka tej Autorki to „Cały jestem twój”, która premierę miała 29 marca br.
Książkę czyta się bardzo przyjemnie, a czytając można się rozmarzyć i oderwać od rzeczywistości. Bowiem i tym razem Weronika Tomala zabrała mnie w świat przeżyć i uczuć, które nie powinny nigdy mieć miejsca. Zabrała mnie w podróż w stronę miłości, która nie powinna się zdarzyć. Tym razem w wątku romantycznym postawiła na oryginalność. Główną bohaterką jest Lilianna, która ciekawi praktycznie wszystkich. Po pierwsze dlatego, że jest ablinoską. Po drugie, że wykonuje zawód z pozoru dedykowany mężczyznom. Zostaje stajenną w posiadłości Doriana Wilczyńskiego.
Trochę ten dziedzic Wilczyński przypomina mi innego literackiego Doriana, o którym czytałam w „Pięćdziesięciu twarzach Greya”😉. Nie wiem, czy to celowy zabieg Autorki, czy tylko całkowita zbieżność imion. Jest tak samo tajemniczy, mroczny, mrukliwy i pełen własnych sekretów, a przy tym bajecznie przystojny i nieziemsko bogaty. Może dlatego tak pociąga praktycznie od samego początku skromną, odrzuconą przez własnych rodziców i rówieśników Liliannę. Jest to książka o porzuceniu, odtrąceniu i ich skutkami, które mogą zawarzyć na całe życie, ale i o miłości, o jej sile, która czasem okazuje się silniejsza niż wszystko inne. Bowiem prawdziwa miłość jest wytrwała i powoli pokonuje wszystkie przeszkody. Bardzo podobał mi się też wątek związany z końmi. Autorka zobrazowała rzeczywistość pracy i opieki nad tymi zwierzętami w sposób bardzo przemyślany i realistyczny. Chemia między bohaterami chwilami mnie męczyła, nieadekwatne do narracji, temperamentu bohaterów zwroty akcji również, momentami wydawała mi się to lekko naiwne, tym bardziej, że na horyzoncie pojawił się niewielki wątek kryminalny. Jaka szkoda, że nie został rozwinięty jeszcze bardziej!
Muszę jednak przyznać, że jest to przyjemna i lekka powieść obyczajowo – romantyczna z intrygą kryminalną w tle. Historia ma w sobie potencjał, a książka o miłości sprawdza się przecież o każdej porze dnia i nocy. Wystarczy tylko wziąć ją do ręki, a wszystko wokół zacznie nam się jawić w sposób bardziej przystępny, bardziej kolorowy. Co ważne, to wszystko w zasięgu i w tempie pozwalającym na szybkie zapoznawanie się z opowieścią. A jeśli książka nie nuży i nie rozwleka się, to jest to dobra książka. Miłej lektury.
Moja ocena: 7/10
Za możliwość zapoznania się z lekturą bardzo dziękuję Wydawnictwu Zysk i S-ka.
Musisz być zalogowany, aby dodać komentarz.